Jedna ofiara za okup w żądanej kwocie.
Druga za zapewnienie bezpieczeństwa pieniądzom, aby mogły zostać wybrane bez żadnych nieprzewidzianych niespodzianek.
Morgan Freemantle miał zapewnić mu pieniądze, a Andrew Douglas czas na ich ukrycie. Żadnych niepotrzebnych spotkań w punkcie przekazania okupu, gdzie mógłby wpaść w pułapkę nadpobudliwych, nazbyt skorych do działania carabinieri, żadnych stosów sfotografowanych banknotów o oznaczonych nominałach i spisanych numerach. Jedynie cyfry, przechowywane elektronicznie cyfry; wymyślne i gładkie przestępstwo. Zebrać cyfry od dżentelmenów z Jockey Clubu, zsumować je i przesłać teleksem do Szwajcarii. Mając pieniądze w Zurychu, Giuseppe-Peter mógł zniknąć gdzieś w Ameryce Południowej i niestraszne byłyby mu wszelkie szalejące w tamtejszych krajach inflacje. Franki szwajcarskie były w stanie przetrwać każdą zawieruchę.
Mogłem się jedynie domyślać, że okup za Alessię trafił do Szwajcarii w dniu, kiedy go wpłacono, wymieniony na franki, być może za pośrednictwem pasera. Tak samo było w przypadku właściciela torów wyścigów konnych nieco wcześniej. Nawet jeśli uprowadzenie Dominica zakończyło się dla Giuseppe-Petera fiaskiem, musiał on mieć już zgromadzony na tajnym koncie blisko milion funtów szterlingów. Zastanawiałem się, czy postawił sobie granicę, po osiągnięciu której zaprzestanie swojej działalności, a także czy porywanie może uzależniać – bo jego uzależniło chyba już na wieki.
Zorientowałem się, że z przyzwyczajenia wciąż myślałem o nim jak o Giuseppe-Peterze. Piętro Goldoni był dla mnie całkiem obcą osobą.
W końcu wrócił, stanął przede mną i opuścił wzrok.
– Jestem człowiekiem interesu – powiedział.
– Wiem.
– Wstań, kiedy mówię do ciebie.
Stłumiłem w sobie instynktowne pragnienie, aby mu się przeciwstawić. Porywacza nigdy nie należy do siebie zrażać – to lekcja numer dwa dla ofiar. Niech będzie z ciebie zadowolony, niech cię polubi, będzie wówczas mniej skory do tego, aby cię zabić.
Cholerny podręcznik, pomyślałem posępnie i wstałem.
– Tak lepiej – mruknął. – Za każdym razem, kiedy tu przyjdę, masz wstać.
– W porządku.
– Nagrasz się. Wiesz, co chcę powiedzieć. I powiesz to. – Przerwał na chwilę. – Jeżeli nie spodoba mi się to, co powiesz, zaczniemy od nowa. Najwyżej zrobisz to jeszcze raz.
Skinąłem głową.
Wyjął ze skórzanej torby czarny magnetofon i włączył go. Następnie z kieszeni kurtki wyłuskał kartkę z instrukcjami i podsunął w moją stronę, tak bym mógł odczytać jego wersję. Dał mi gestem dłoni znak, że mogę zaczynać, a ja odchrząknąłem i siląc się na spokojny ton, co nie było łatwe, powiedziałem:
– Mówi Andrew Douglas. Niniejszym żądanie okupu za Morgana Freemantle’a zostaje zredukowane do pięciu milionów funtów…
Giuseppe-Peter wyłączył magnetofon.
– Tego nie kazałem ci mówić – warknął gniewnie.
– Nie – przyznałem łagodnie. – Ale może to zaoszczędzić sporo czasu.
Wydął wargi, zamyślił się, powiedział, żebym zaczął raz jeszcze, i wcisnął klawisze startu i zapisu. Powiedziałem:
– Mówi Andrew Douglas. Niniejszym żądanie okupu za Morgana Freemantle’a zostaje zredukowane do pięciu milionów funtów. Kwotę tę należy przelać do banku Credit Helvetia w Zurychu, w Szwajcarii, na konto o numerze ZL327/42806. Kiedy żądana suma znajdzie się na podanym koncie, Morgan Freemantle wróci do domu. Niech policja nie wszczyna śledztwa. Jeżeli nie będzie żadnego dochodzenia, a konto w banku szwajcarskim nie zostanie zablokowane i pieniądze będą mogły zostać stamtąd bez przeszkód wybrane i przekazane gdzie indziej, zostanę uwolniony.
Przerwałem. Wcisnął klawisz „stop” i powiedział: – Nie dokończyłeś.
Spojrzałem na niego.
– Powiesz, że jeśli te warunki nie zostaną dotrzymane, zginiesz.
Jego ciemne oczy wpatrywały się w moje na równym poziomie; byliśmy niemal tego samego wzrostu. Dostrzegłem w nich tylko niewzruszoną pewność siebie. Znów wcisnął klawisze startu i nagrywania i czekał cierpliwie.
– Powiedziano mi – rzekłem oschłym tonem – że jeśli niniejsze warunki nie zostaną dotrzymane, zginę.
Pokiwał ostentacyjnie głową i wyłączył magnetofon.
I tak mnie zabije, pomyślałem. Włożył magnetofon do jednej z przegródek w torbie podróżnej i zaczął grzebać w drugiej w poszukiwaniu czegoś innego. W moich trzewiach zalęgła się lodowata gula trwogi. Spróbowałem nad nią zapanować i udało mi się to, choć z wielkim trudem. Ale Giuseppe-Peter nie wyjął z torby pistoletu ani noża, lecz butelkę po coli, zawierającą mętnawy, biały płyn.
Zareagowałem niemal tak, jakby to była broń. Pomimo iż było chłodno, zacząłem obficie się pocić.
Chyba nie zwrócił na to uwagi. Odkręcił butelkę i sięgnął do torby po cienką plastikową rurkę do napojów.
– Zupa – wyjaśnił. Wsunął rurkę do butelki i włożył mi koniec do ust.
Zacząłem ssać. To był rosół – zimny i dość zawiesisty. Wypiłem wszystko dość szybko w obawie, że mi zabierze.
Obserwował mnie bez słowa. Kiedy skończyłem, rzucił rurkę na ziemię. Zakręcił butelkę i włożył do torby. A potem znów obrzucił mnie przeciągłym, badawczym, czujnym spojrzeniem i niespodziewanie odszedł.
Nogi miałem miękkie jak z waty. Usiadłem ciężko i powoli na ilastej ziemi. Niech to szlag, pomyślałem. Niech to wszyscy diabli.
Mam to w sobie, skonstatowałem, podobnie jak wszystkie inne ofiary, rozpaczliwe uczucie poniżenia, dławiące poczucie winy, wynikające z faktu, że dałem się porwać.
Więzień, nagi, samotny, przerażony, uzależniony od wroga przynoszącego mu jedzenie… oto typowe elementy syndromu złamania ofiary. Wszystko jak w podręczniku. Znajomość ludzkich reakcji i odczuć na podstawie relacji innych uwolnionych ofiar nie wystarczy, by uwolnić cię od szoku, jaki przeżywasz, gdy samemu znajdziesz się w takiej sytuacji. W przyszłości każdą tego typu reakcję będę odbierał nie tylko umysłem, ale również sercem… każde słowo będzie mi bliskie jak szum mojej własnej krwi w żyłach.
O ile miałem przed sobą jakąkolwiek przyszłość.
Znów zaczęło padać, zrazu ciężkie, duże, pojedyncze krople skapywały głośno na zeschłe liście, ale w końcu lunęło jak z cebra. Wstałem i pozwoliłem, by deszcz zlał mnie niczym prysznic, zlepiając włosy w strąki, spływając po całym ciele, zimny, lecz zarazem dziwnie przyjemny.
Wykorzystałem tę okazję, aby znów się napić, i nauczyłem się całkiem nieźle połykać deszczówkę bez zakrztuszania się. Ależ niesamowicie musiałem wyglądać, pomyślałem, stojąc golusieńki i mokry na polanie wśród krzewów.
Moi szkoccy przodkowie szli w bój całkiem nago, wyjąc jak opętani i zbiegając ze wzgórz porośniętych wrzosami, z mieczami i tarczami w dłoniach, budząc dojmującą trwogę wśród rzesz swoich wrogów. Skoro ci dawni członkowie klanów, szkoccy górale, potrafili stawać do walki tak, jak ich Pan Bóg stworzył, ja również mogłem wykrzesać z siebie odwagę i zmierzyć się z obecną sytuacją i przeciwnikiem, którego los postawił na mojej drodze.
Zastanawiałem się, czy górale pokrzepiali się przed walką mocniejszymi trunkami. To dodałoby mi odwagi o wiele lepiej niż zwyczajny, w dodatku chłodny bulion.
Deszcz padał przez wiele godzin, ulewa była naprawdę solidna. Ustała dopiero o zmierzchu, a do tego czasu ziemia wokoło drzewa rozmiękła na tyle, że siedzenie na niej kojarzyło mi się z kąpielą w borowinowym błocie. Mimo to, jako że przez większość dnia stałem, opierając się o drzewo, gdy zrobiło się ciemno, usiadłem. Jeżeli jutro też się rozpada, pomyślałem ze stoickim spokojem, deszcz mnie umyje.
Читать дальше