– A co z zagranicznymi końmi? – spytał jeden z reporterów. – Czy któryś z nich ma szansę was pokonać?
Trener leniwie przeniósł wzrok na stojącą przy mnie Alessię. Znał ją. Uśmiechnął się. I powiedział z kurtuazją w głosie: – Zagrożenie może stanowić Brunelleschi.
Sam Brunelleschi, stojąc w swoim boksie, wydawał się nieporuszony. Silvio Lucchese najwyraźniej przywiózł z Włoch ulubioną paszę czempiona, toteż wierzchowiec nie narzekał na brak apetytu. Brunelleschi sprawiał wrażenie najedzonego (to dobry znak) i nie kopnął chłopca stajennego, co niekiedy czynił, kiedy coś go złościło. Wszyscy z szacunkiem poklepywali go po szyi, trzymając dłonie z dala od silnych, białych zębisk konia. W moich oczach wierzchowiec prezentował się władczo jak tyran o paskudnym, wybuchowym temperamencie. Nikt nie zapytał, co sądzi o tutejszej wodzie.
– Nikt za nim nie przepada – rzekła Alessia, tak by nie usłyszeli jej właściciele konia. – Niekiedy mam wrażenie, że Goldoni się go boją.
– Ja też tak sądzę – przyznałem.
– Wykorzystuje swoją podłość i gniew, by osiągnąć zwycięstwo – spojrzała z czułością i smutkiem na ciemny, poruszający się nerwowo łeb. – Wystarczy, że powiem mu, iż jest prawdziwym łajdakiem, a gna jak wiatr.
Paolo Cenci wydawał się zadowolony, że Alessia spędza większość dnia w moim towarzystwie. On, Lucchese i Bruno Goldoni zamierzali zostać na wyścigach. Beatrice z sekretnym, grzesznym uśmieszkiem zadowolenia oznajmiła, że wybiera się do hotelowego fryzjera, a potem na zakupy. Ku memu rozczarowaniu, Paolo Cenci zasugerował, abyśmy wspólnie z Alessia odwieźli ją z powrotem do Waszyngtonu, oszczędzając tym samym fatygi szoferowi z wypożyczalni limuzyn, i w ten oto sposób pierwszą godzinę dnia, którą mieliśmy spędzić wspólnie, zmarnowaliśmy w towarzystwie gadatliwej damy, przez większość czasu milcząc. Odniosłem niepokojące wrażenie, że nawet chwilowe rozdzielenie z mężem bardzo ją ożywiło i poprawiło humor, a gdy wysadziliśmy ją pod hotelem Regency, jej zapadnięte wcześniej poszarzałe policzki pokraśniały, w oczach zaś pojawiły się filuterne, łobuzerskie iskierki.
– Biedna Beatrice, można by pomyśleć, że ma randkę z kochankiem – rzekła z uśmiechem Alessia, gdy ruszyliśmy dalej – a nie wybiera się na zakupy.
– Ty natomiast – zauważyłem – ani trochę się nie czerwienisz.
– No cóż – odparła – nic nikomu nie obiecywałam.
– To fakt. – Zatrzymałem wóz w bocznej uliczce i rozłożyłem szczegółową mapę miasta. – Czy jest jakieś miejsce, które chciałabyś zobaczyć? – spytałem. – Mauzoleum Lincolna? Biały Dom i całą resztę?
– Byłam tutaj trzy lata temu. Odwiedziłam wszystkie ważniejsze miejsca w tym mieście.
– Świetnie… A czy miałabyś coś przeciw temu, abyśmy pojeździli trochę po mieście? Chciałbym… zapoznać się bliżej… z niektórymi miejscami…
Zgodziła się, choć była odrobinę zaskoczona, a po chwili rzekła: – Szukasz Morgana Freemantle’a.
– Raczej miejsc, gdzie może być przetrzymywany.
– To znaczy?
– Nie mogą to być… dzielnice przemysłowe. Ani budynki popadające w ruinę. Na pewno też nie dzielnica ludności murzyńskiej. Podobnie jak parki i dzielnice, gdzie roi się od muzeów i biur organizacji rządowych. Nie będzie to dzielnica placówek dyplomatycznych… ambasad i konsulatów zagranicznych. W grę nie wchodzą też budynki posiadające własną wewnętrzną ochronę. Odpadają okolice wielkich centrów handlowych, szkół, banków i college’ów, gdzie jest mnóstwo studentów.
– Co wobec tego pozostaje?
– Dzielnice willowe. Przedmieścia. Wszędzie tam, gdzie nie ma wścibskich sąsiadów. Co więcej, to miejsce powinno moim zdaniem znajdować się na północ lub zachód od centrum, ponieważ tam właśnie jest Ritz-Carlton.
Jechaliśmy dość długo, metodycznie przeczesując miasto z pomocą mapy, ale koncentrując się głównie na północnych i zachodnich obrzeżach. Natrafiliśmy na miejsca tak urokliwe, a jednak z pewnością nieznane turystom, i ciągnące się milami ulice, przy których stały prywatne wille; miejsc, w których mógł być przetrzymywany Morgan Freemantle, było w tym mieście bez liku.
– Ciekawe, czy minęliśmy to miejsce, gdzie go trzymają – rzekła w którymś momencie Alessia. – Aż dreszcze mnie przechodzą na samą myśl, że mogliśmy być tak blisko, ale po prostu nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy. Nie mogę przestać o nim myśleć. To nie do zniesienia. Jest gdzieś tam… samotny… przeraźliwie samotny… i kto wie, może jest całkiem blisko.
– Mogli wywieźć go gdzieś dalej – zauważyłem. – Choć porywacze zwykle nie korzystają z opuszczonych farm czy domów stojących na odludziu. Wybierają gęściej zaludnione miejsca, gdzie ich obecność nie zwróci niczyjej uwagi i nie wyda się nikomu podejrzana.
Jednakże obszar poszukiwań, mimo iż okrojony przeze mnie do minimum, i tak przerażał swoim ogromem. Lista wynajętych ostatnio domów nie zakończy się na jedenastu podejrzanych punktach – będą ich setki, może nawet tysiąc lub dwa. Zadanie Kenta Wagnera graniczyło to z nieprawdopodobieństwem i musieliśmy liczyć na negocjacje, a nie na cud, jeżeli chcieliśmy, aby Morgan Freemantle wrócił bezpiecznie do domu.
Jeździliśmy ulicami w pobliżu katedry, podziwiając architekturę tutejszych domów, wielkich, starych budowli z białymi gankami zamieszkanych przez liczne, częstokroć młode rodziny. Na każdym ganku stała halloweenowa dynia.
– Co to takiego? – spytała Alessia, wskazując na uśmiechnięte buźki wycięte w pomarańczowych, okrągłych, wielkich owocach stojących na schodach przed każdym z domów.
– Cztery dni temu było Halloween – odparłem.
– Ach tak, rzeczywiście. U nas nie ma takiej tradycji.
Minęliśmy Ritz-Carlton przy Massachusetts Avenue i przystanęliśmy tam, by rzucić okiem na spokojny, pełen gości hotel z niebieskimi markizami, skąd tak bezceremonialnie uprowadzono Morgana, po czym objechaliśmy Dupont Circle i zawróciliśmy w stronę centrum. Miasto było w większości zbudowane na bazie kręgów, jak Paryż, co miało swój niewątpliwy urok, ale dzięki czemu łatwiej było się w nim zgubić. Kilkakrotnie podczas tej przejażdżki zdarzyło nam się zmylić drogę.
– To miasto jest takie wielkie – przyznałem. – Zgłodniałaś?
Było już wpół do czwartej, ale w hotelu Sherryatt godzina nie miała większego znaczenia. Poszliśmy do mego pokoju na jedenastym piętrze anonimowego, ogromnego budynku i zamówiliśmy u obsługi wino i sałatkę z awokado i krewetek. Alessia wyciągnęła się leniwie w jednym z foteli i przysłuchiwała się, podczas gdy ja zadzwoniłem do Kenta Wagnera.
Zapytał, czy zdaję sobie sprawę, że przez Waszyngton przepływa niemal cała ludność Stanów Zjednoczonych, a lista wynajętych domów będzie długa jak most na Potomaku.
– Szukajcie domu bez dyni – podsunąłem.
– Co takiego?
– Czy gdybyś był porywaczem, miałbyś czas zajmować się wycinaniem halloweenowych dyń i wystawieniem ich przed dom?
– Nie. Chyba nie. – Stłumił w sobie chichot. – Tylko Angol mógł podsunąć tak kretyński pomysł, ale to może się udać.
– Wiadomo – mruknąłem. – Dziś wieczorem będę w Sherryatt, a jutro, gdybym był potrzebny, znajdziesz mnie na wyścigach.
– W porządku.
Następnie zadzwoniłem do Liberty Market, ale sytuacja w Londynie ani trochę się nie zmieniła. Nad Portman Square jak chmura gradowa unosił się opar nagromadzonej wściekłości członków Jockey Clubu, a sir Owen Higgs wyjechał na weekend do Gloucestershire. Dowiedziałem się, że Hoppy od Lloydsa ma ubaw, że Jockey Club doradzał wszystkim ubezpieczenie się od wymuszeń, a sam tego nie zrobił. I poza tym nic.
Читать дальше