– Już podczas przejazdu po ringu paradnym zrobiło mi się niedobrze – powiedziała. – Nigdy wcześniej tak się nie czułam.
– Ale nie zwymiotowałaś…
– No, nie.
– To może masz ochotę teraz czegoś się napić? – zaproponowałem. – Albo co powiesz na solidną kanapkę?
– To tuczące – odparła odruchowo, a ja pokiwałem głową i ująłem ją za rękę.
– Dżokeje, którzy utracili talent, mogą jeść tyle kanapek, ile dusza zapragnie – powiedziałem.
Cofnęła rękę i rzuciła z rozdrażnieniem: – Wiesz co… ty naprawdę umiesz przywołać kogoś do porządku. Przyznaję. Masz rację, nie straciłam mego talentu, ale też się nie popisałam. Pojechałam fatalnie. Chodźmy więc… zjem… małą kanapkę… jeżeli tak się przy tym upierasz.
Przy jedzeniu jej ponury nastrój trochę się rozwiał, ale nie do końca, a ja nie znałem się na wyścigach na tyle, by móc osądzić, czyjej krytyczna opinia na własny temat jest w pełni uzasadniona. Wydawało mi się, że spisała się nieźle, ale mógłbym powiedzieć to samo o każdym dżokeju potrafiącym utrzymać się w strzemionach, podczas gdy tuż pod nim ważący pół tony wierzchowiec czystej krwi galopuje z prędkością pięćdziesięciu kilometrów na godzinę.
– Mike po drodze wspominał, że jeśli dziś dobrze się spiszę, pozwoli mi wziąć udział w gonitwie w Sandown za tydzień, ale po tym, jak się zaprezentowałam, to raczej wątpliwe, prawda?
– Czy bardzo byś się tym przejęła, gdyby cię odrzucił?
– Jasne, że tak – odparła szybko. – Oczywiście!
Zarówno ona jak i ja usłyszeliśmy w jej głosie nutę pasji i zaangażowania. Znieruchomiała, z jej oczu znikły iskierki gniewu, już trochę ciszej dodała:
– Owszem, bardzo bym się tym przejęła. A to oznacza, że wciąż chcę być dżokejem. To jedyna rzecz, na której naprawdę mi zależy. To oznacza, że muszę zapomnieć o tych trzech miesiącach i powrócić do normalnego życia. – Dokończyła nie najlepszą kanapkę z kurczakiem, usiadła wygodnie na krześle i uśmiechnęła się do mnie. – Jeżeli pojedziesz do Sandown, na pewno spiszę się lepiej.
Koniec końców poszliśmy jednak poszukać Mike’a Nolanda, gdyż Alessia chciała poznać jego zdanie na temat swojego występu, on zaś, ze szczerością i otwartością typową dla zawodowców, powiedział, nie owijając w bawełnę: – Nie popisałaś się. Pojechałaś fatalnie. Przylepiłaś się do toru jak gąbka. Ale czego się w sumie spodziewałaś, po tym wszystkim, co przeszłaś niedawno? Wiedziałem, że nie wygrasz. Szczerze wątpiłem, czy ten koń zdołałby zwyciężyć w tym wyścigu, nawet gdyby dosiadał go sam mistrz Fred Archer. Może miał szansę na czwarte miejsce… no, góra trzecie. – Wzruszył ramionami. – W zasadzie z założenia nie było mowy o zwycięstwie. Następnym razem pójdzie ci lepiej. Na pewno. To do zobaczenia w Sandown, tak?
– Tak – rzuciła niepewnie Alessia.
Postawny mężczyzna uśmiechnął się życzliwie, wkładając w ten gest całą sympatię nagromadzoną przez pięćdziesiąt lat swego życia. Poklepał ją delikatnie po ramieniu. – Najlepsza dziewczyna dżokej w Europie – rzekł do mnie. – No, powiedzmy z końca pierwszej dziesiątki.
– Wielkie dzięki – powiedziała Alessia.
Wnastępnym tygodniu pojechałem do Sandown, a tydzień później byłem na wyścigach jeszcze dwa razy i przy naszym trzecim spotkaniu Alessia wygrała aż dwie gonitwy.
Patrzyłem, jak ją dekorują, słyszałem gromki aplauz i widziałem, jak się uśmiecha, gdy zsiadała ze zwycięskich wierzchowców; dostrzegłem radosne błyski w jej oczach, płynność i pewność ruchów i zrozumiałem, że w końcu zaczęła odzyskiwać swe niepoślednie zdolności oraz ducha, który wcześniej pozwolił jej wspiąć się na wyżyny sławy.
Złota dziewczyna z dnia na dzień odzyskiwała swoją dawną dumę i pozycję, a w dzień po jej zwycięstwach na pierwszych stronach gazet pojawiły się jej zdjęcia z nader pochlebnymi komentarzami.
Wciąż chciała, abym był przy niej, pragnęła mnie widzieć, chciała, abym na nią czekał. Przepatrywała wzrokiem tłum, a gdy tylko mnie spostrzegła, zatrzymywała się i uśmiechała promiennie. Za każdym razem z Lambourn przywoził ją i odwoził Mike Noland, zaś wolny czas na torze spędzała nieodmiennie ze mną, ale nie trzymała się już mnie kurczowo jak tonący brzytwy. Sama unosiła się na falach i radziła z tym sobie coraz lepiej, jej umysł zaprzątały sprawy związane z przyszłością. Była szczęśliwa jak nigdy dotąd.
– Wracam do domu – oznajmiła któregoś dnia.
– Do domu?
– Do Włoch. Chcę zobaczyć się z ojcem, tak długo mnie nie było. Spojrzałem na jej twarz o delikatnej strukturze kostnej i zdrowej, nieco zbrązowiałej już skórze, twarz, którą tak dobrze znałem i na którą tak bardzo lubiłem patrzeć.
– Będę tęsknił – powiedziałem.
– Naprawdę? – Uśmiechnęła się, patrząc mi w oczy. – Mam wobec ciebie dług, którego nie zdołam spłacić.
– Nic mi nie jesteś winna – odparłem.
– Ależ tak. – Powiedziała to z przekonaniem. – Tak czy owak, nie żegnam się z tobą na zawsze, nie traktuj tego w taki sposób. Przecież wrócę. Za parę tygodni tutejszy sezon biegów płaskich dobiegnie końca, ale w przyszłym roku znów przyjadę i spędzę tu trochę czasu.
Do przyszłego lata było jeszcze tak daleko.
– Alessio… – powiedziałem.
– Nie. – Pokręciła głową. – Nic nie mów. Wydajesz się twardy i niewzruszony jak skała, bo ja wciąż jeszcze czuję się niepewnie. Wrócę do domu, do taty… ale chcę wiedzieć, że jesteś blisko… że cię usłyszę, wystarczy, że wybiorę twój numer… są dni, kiedy budzę się zlana zimnym potem… – Nie dokończyła. – Plączę się coś…
– W rzeczy samej – przyznałem
.Otaksowała mnie wzrokiem. – Nie trzeba ci niczego powtarzać dwa razy, prawda? Czasami nawet w ogóle nie trzeba ci nic mówić. Nie zapomnisz o mnie, obiecujesz?
– Obiecuję – powiedziałem półgłosem.
Wyjechała do Włoch, a moje dni mimo nawału pracy stały się przeraźliwie puste.
Historia Nerrity’ego, który o mały włos nie stracił Ordynansa, wywołała spore poruszenie wśród właścicieli koni-czempionów, ja zaś przy współpracy z naszym zaprzyjaźnionym przedstawicielem z towarzystwa ubezpieczeniowego Lloydsa zacząłem obmyślać sposoby obrony przed potencjalnymi porywaczami-naśladowcami.
Niektórzy właściciele woleli ubezpieczyć same konie na wypadek porwania, wielu jednak uznało za stosowne ubezpieczenie także żony i dzieci. Na moim biurku znalazła się olbrzymia sterta pisemnych próśb i podań, które po przejrzeniu miałem przekazać naszemu prezesowi, on zaś, w swej nieskończonej mądrości, nie wiedzieć czemu postanowił właśnie mnie uczynić ekspertem od wyścigów i koni wyścigowych. Nie pamiętam już, ile osób przyszło mnie w związku z tym odwiedzić i jak wielu porad udzieliłem.
Towarzystwo Lloydsa przeżywało prawdziwy rozkwit, a w każdym podpisanym tam kontrakcie znalazła się klauzula, że w razie „nagłego wypadku” dana osoba powinna zwrócić się z prośbą o poradę do Liberty Market, spółki z o.o.
Ręka rękę myje, a w tym przypadku obie firmy były zadowolone.
Zdołaliśmy nawet wzbudzić zainteresowanie Jockey Clubu. Wysłano mnie do ich głównego biura przy Portman Square w Londynie, aby omówić sprawę uprowadzeń ze Starszym Stewardem, który mocno uścisnął moją dłoń i zapytał, czy Liberty Market uważa to zagrożenie za naprawdę poważne, takie, którego nie należy lekceważyć.
Читать дальше