– Nie rozumiesz – rzuciła z przejęciem Alessia. – To z „Trubadura”. Chór Żołnierzy.
Spojrzałem na nią. – Chcesz powiedzieć… – zacząłem Skinęła głową. – Słuchałam tego pięć razy dziennie przez sześć tygodni.
– O czym ty mówisz? – zapytała Miranda. – Dominic nie zna żadnych oper. Ani John, ani ja nie przepadamy za operą. Dominic zna tylko dziecięce rymowanki. Uczy się ich błyskawicznie. Nagrywam je dla niego na kasetach.
– O, do licha – mruknąłem z trwogą. – Popsy, wracamy do domu. Wszystko już dobrze.
Popsy, nie tracąc dobrego humoru, ponownie uruchomiła wóz i dowiozła nas do domu, a gdy już tam dotarliśmy, poszedłem do mego auta po aktówkę i wniosłem ją do kuchni.
– Mirando – powiedziałem. – Chciałbym, żeby Dominic obejrzał pewien portret.
Miała pewne opory, ale nie zaoponowała. Usiadła przy stole kuchennym, posadziła sobie Dominica na kolanach, a ja wyjąłem kserokopię portretu pamięciowego Giuseppa i położyłem na blacie. Miranda przyglądała się z niepokojem Dominicowi, spodziewając się gwałtownej, nerwowej reakcji, lecz nic się nie stało. Dominic przez dłuższą chwilę przyglądał się portretowi na kartce i przytulił się delikatnie do Mirandy.
Westchnąłem cicho i schowałem kserokopię do aktówki, po czym bez mrugnięcia okiem przyjąłem filiżankę zaparzonej przez Popsy herbaty – uniwersalnego lekarstwa dobrego na wszystko.
– Ciao, bambino - odezwał się Dominic.
Ja i Alessia odwróciliśmy się dokładnie w tej samej chwili.
– Co powiedziałeś? – zwróciła się do niego Miranda, a Dominic wtulił mocniej twarzyczkę w jej szyję.
– Powiedział „Ciao, bambino” - odparłem.
– Tak… właśnie tak mi się wydawało.
– Czy on zna jakieś włoskie słowa albo zwroty? – zapytałem Mirandę.
– Oczywiście, że nie.
Ponownie wyjąłem z aktówki portret pamięciowy Giuseppa i położyłem na blacie stołu.
– Dominicu, kochanie – powiedziałem – jak się nazywał ten pan?
Duże oczy skierowały wzrok w moją stronę, ale chłopiec wciąż milczał.
– Czy on ma na imię… Michael? – zapytałem.
Dominic prawie niedostrzegalnie pokręcił głową, mimo wszystko wyraźnie zaprzeczając.
– A może David? Dominic pokręcił głową.
– To może Giuseppe?
Wzrok chłopca pozostał niewzruszony. Znów ten lekki ruch głową.
Zamyśliłem się przez chwilę. – Peter?
Dominic nie odpowiedział, tylko na mnie patrzył.
– Czy ten pan miał na imię John? Dzieciak pokręcił głową.
– Może jednak Peter?
Dominic trwał przez kilka sekund w kompletnym bezruchu, aż w końcu wolno pokiwał głową.
– Kto to jest Peter? – spytała Alessia.
– To człowiek, który zabrał go na przejażdżkę łódką.
Dominic wyciągnął rękę i leciusieńko dotknął jednym palcem twarzy widocznej na kartce papieru, po czym cofnął rączkę.
– Ciao, bambino - powtórzył i znów przytulił się do matki. Jedno nie ulegało wątpliwości, pomyślałem. To nie Giuseppe-Peter wzbudzał w Dominicu największą trwogę. Chłopiec, podobnie jak Alessia, najwyraźniej bardzo go polubił.
Eagler powiedział: – Już myślałem, że chłopiec na dobre zaniemówił. Nadkomisarz Rightsworth podobno próbował go nakłonić do mówienia, ale dzieciak był w szoku, a matka otwarcie sprzeciwiała się rozpoczęciu terapii.
– Mhm – mruknąłem. – Ale to było wczoraj. Dziś Dominic zidentyfikował przy świadkach jednego z porywaczy znanego jako Peter na podstawie portretu pamięciowego.
– Sądzi pan, że dzieciak jest wiarygodny?
– Oczywiście. Nie ulega wątpliwości, że go znał.
– W porządku. A ten Peter – zakładam, że to porywacz, o którym pozostali wspominali na taśmach – czy on jest z pochodzenia Włochem?
– Tak. Dominic nauczył się od niego dwóch słów: Ciao, bambino.
– A niech mnie – wycedził pod nosem Eagler.
– Poza tym – ciągnąłem – wygląda na to, że Giuseppe-Peter jest miłośnikiem Verdiego. Alessia Cenci stwierdziła, że jej porywacze bez przerwy puszczali trzy opery Verdiego, na okrągło. Dominic nucił fragment Chóru Żołnierzy z „Trubadura”, która była jedną z nich. Nawiasem mówiąc, czy w tym domu znalazł pan magnetofon kasetowy?
– Owszem, tak. – Sprawiał wrażenie, jakby już nic nie było go w stanie zdziwić. – Znajdował się na górze, w pomieszczeniu, gdzie przetrzymywano chłopca. Były tam tylko dwie taśmy. Jedna z muzyką pop, a druga – jakby pan zgadł – z „Trubadurem” Verdiego.
– A więc sprawa jest jasna, nieprawdaż? – spytałem. – Mamy fachurę.
– Kogo?
– Fachurę. Proszę wybaczyć, w Liberty Market tak nazywamy człowieka, który trudni się porywaniem ludzi. To taki fach. Jak rozpruwanie sejfów czy kradzieże kieszonkowe.
– Tak – przyznał Eagler. – Mamy tu fachurę. I mamy pana. Ciekawe, czy Giuseppe-Peter wie o istnieniu Liberty Market.
– To jego odwieczny wróg – powiedziałem.
Eagler nieomal zachichotał. – Śmiem twierdzić, że za pana sprawą we Włoszech grunt zaczął palić mu się pod nogami, wszędzie pojawiały się przecież jego portrety pamięciowe. Cóż za ironia, że postanowił przenieść się do Anglii i właśnie tu znów napotyka na pana. Gdyby to wiedział, zapewne oniemiałby z wrażenia.
– Śmiem twierdzić, że się o tym dowie – odparłem. – Istnienie Liberty Market nie jest całkowicie utajnione, mimo iż nigdzie się przecież nie reklamujemy. Każdy doświadczony porywacz musiał kiedyś o nas usłyszeć. Może któregoś dnia, żądając okupu, zabroni rodzinie ofiary kontaktów zarówno z policją, jak i z Liberty Market.
– Miałem na myśli konkretnie pana.
– Ach, tak. – Przerwałem. – Nie, to raczej wątpliwe. Widział mnie tylko we Włoszech, tu już nie. Nie mógł wiedzieć, dla kogo pracowałem. Nie wiedział nawet, że jestem Brytyjczykiem.
– Szlag go trafi, kiedy zobaczy swój portret pamięciowy porozklejany jak Anglia długa i szeroka. – Eagler wydawał się dziwnie wesolutki i zadowolony z siebie. – Nawet jeśli go nie złapiemy, na pewno zaszyje się w jakąś mysią norę, z której szybko nie wypełznie…
– Wie pan co – powiedziałem z zamyśleniem.
– Mógłby pan, podobnie jak Pucinelli, popytać trochę o naszego ptaszka w środowisku ludzi związanych z wyścigami, zamiast tylko rozwieszać jego portret pamięciowy na posterunkach policji. Wielu przestępców prowadzi podwójne życie, udając spokojnych, uczciwych obywateli. Nie ulega wątpliwości, że jego praca ma coś wspólnego z wyścigami – wskazuje na to dobór ofiar. Na pewno są osoby, które muszą go znać, ktoś gdzieś na pewno go zna. Może by tak wydrukować jego portret pamięciowy w programach wyścigów konnych.
– Szkoda, że nie mogę porównać moich notatek z pańskim przyjacielem Pucinellim – rzekł Eagler. – Czasami myślę, że policyjne procedury zamiast wspomagać wymianę informacji, tylko ją utrudniają. Nawet w Anglii trudno jest uzyskać przepływ informacji pomiędzy dwoma hrabstwami, a co dopiero mówić o współpracy z lokalnymi policjantami z Europy.
– Nie rozumiem, w czym problem. Mogę podać panu jego numer. Mógłby pan porozmawiać z nim przez tłumacza na żywo.
– Zadzwonić do Włoch? To droga impreza.
– Ach, tak.
W jego głosie wyczułem niechęć typową dla większości Brytyjczyków, nie przepadających za rozmowami międzynarodowymi. Zupełnie jakby traktowali tę niezbyt skomplikowaną czynność polegającą na naciśnięciu kilku guzików jako groźną i niebezpieczną przygodę.
Читать дальше