Uśmiechnąłem się do niej. – Świetnie wygląda, nieprawdaż?
– Cudownie. Wciąż myślę o tych pierwszych dniach, kiedy była taka blada i rozdygotana. Nareszcie wraca do formy. Jest prawie taka jak dawniej.
– Czy jeździła już sama?
Popsy spojrzała na mnie. – Nie. Jeszcze nie.
– Pewnego dnia to zrobi.
– A potem…
– Cóż… potem… odejdzie.
W moim głosie usłyszałem coś, co było zgoła niezamierzone i nieoczekiwane, nutę szczerego smutku i żalu wynikającego z bolesnej, uświadomionej straty. Tak to już jest. Czujesz się świetnie, opiekując się ptakiem, który ma złamane skrzydło, ale masz wrażenie, jakbyś tracił cząstkę siebie, kiedy w jakiś czas potem wypuszczasz go na wolność.
Nie będę jej już potrzebny, kiedy w końcu stanie na nogi. Wiedziałem o tym od samego początku. Przypuszczam, że mógłbym spróbować obrócić jej uzależnienie ode mnie w przelotny romans, ale to byłoby głupie, okrutne dla niej, dla mnie zaś niesatysfakcjonujące. Powinna się usamodzielnić i dorosnąć w poczuciu bezpieczeństwa, a ja – znaleźć sobie silną, odpowiednią dla mnie partnerkę. Związki osób uzależnionych od swoich partnerów bywają z reguły krótkotrwałe.
Znajdowaliśmy się teraz na podwórzu przy domu Popsy, gdzie Alessia powoli, niespiesznie oprowadzała Mirandę, opowiadając jej o każdym z koni z osobna. Dominic odzyskał już dość pewności siebie, by stać na własnych nogach, choć przez cały czas jedną rączką trzymał się mamy i prosił, by brać go na ręce, gdy w pobliżu pojawiał się ktoś obcy. Wciąż był cichy i milczący, ale z dnia na dzień, w miarę jak opadał poziom stresu i przerażenia, rosły szanse na to, że znów zacznie mówić.
Popsy i ja poszliśmy w ślad za kobietami, a ja, pod wpływem jakiegoś impulsu, przyklęknąłem obok Dominica i powiedziałem: – Czy chciałbyś, abym wziął cię na barana?
Miranda podniosła Dominica i posadziła go delikatnie na moich barkach.
– Złap Andrew za włosy – rzekła Alessia, a ja, wstając, poczułem, jak małe paluszki chwytają mnie za włosy.
Nie widziałem twarzy Dominica, ale wszyscy się uśmiechali, więc po prostu ruszyłem dalej, przystając obok kolejnych boksów, aby malec mógł zajrzeć do środka.
– Piękne koniki – powiedziała Miranda z odrobiną niepokoju w głosie. – Zobacz, kochanie, jakie wielkie. Popatrz tylko.
W ten właśnie sposób zakończyliśmy zwiedzanie stajni, a kiedy wreszcie postawiłem chłopca na ziemi, natychmiast wyciągnął rączki, prosząc o jeszcze. Uniosłem go lekko w górę i patrząc mu prosto w oczy, powiedziałem: – Bardzo grzeczny z ciebie chłopiec.
Przytulił się do mnie tak jak wcześniej do Mirandy i wyszeptał cichutko, ale tak, abym mógł go usłyszeć: – Andrew.
– Zgadza się – powiedziałem półgłosem. – A to kto? – wskazałem na Mirandę.
– Mamusia. – To słowo zabrzmiało jak szept, ale usłyszałem je wyraźnie.
– A to?
– Lessia.
– A to?
– Popsy.
– Doskonale. – Odszedłem z nim na stronę. Nie wydawał się tym zaniepokojony Zapytałem normalnym głosem: – Może masz ochotę na herbatę?
Po dłuższej chwili usłyszałem odpowiedź: – Czekoladę.
– Świetnie. Zaraz dostaniesz. Naprawdę bardzo grzeczny z ciebie chłopiec.
Odszedłem z nim jeszcze kawałek. Obejrzał się wstecz raz czy dwa, aby upewnić się, że Miranda wciąż jest w zasięgu wzroku, a ja uznałem, że najgorsze ma już za sobą. Koszmary senne i chwile rozpaczliwej niepewności pozostaną, ale pierwszy, najtrudniejszy krok został wreszcie zrobiony i moje zadanie dobiegło końca.
– Ile masz lat, Dominicu? – zapytałem.
Zamyślił się. – Trzy – odparł, nieco głośniej niż dotychczas.
– Czym chciałbyś się pobawić? Chwila przerwy. – Autkiem.
– Jakim autkiem?
Zanucił mi do ucha. – Di-du, di-du, di-du – naśladując dźwięk policyjnej syreny.
Zaśmiałem się i mocno przytuliłem Dominica.
– Załatwione – zapewniłem go z uśmiechem.
Powrót Alessi na tor wyścigów konnych nie należał do spektakularnych, gdyż w gonitwie, w której wzięła udział, dotarła na metę ostatnia. W dodatku była blada jak ściana.
Sama gonitwa, bieg na kilometr dla dwulatków, była przynajmniej jak dla mnie wyjątkowo krótka. Ledwie dokłusowała na swoim koniu do boksu startowego, przygarbiona i ubrana w błyszczącą jedwabną kurtkę, gdy rozpoczęła się gonitwa. Czerwona, jedwabna kurtka była widoczna tylko przez chwilę i zaraz znikła wśród innych krzykliwych barw, a potem została za nimi, daleko w tyle. Wyprostowała się w siodle, mijając linię mety, i niemal natychmiast zatrzymała swego wierzchowca. Podszedłem do miejsca, gdzie wszyscy dżokeje, prócz pierwszej czwórki, zsiadali z koni, gdzie w małych grupkach gromadzili się właściciele wierzchowców, mężczyźni o posępnych twarzach, oraz trenerzy słuchający utyskiwań mało chyba jednak przejętych dżokejów. Słuchałem fragmentów ich rozmów i cierpliwie, usiłując nie rzucać się w oczy, czekałem na Alessię.
– Nie chciał za cholerę przyspieszyć…
– Nie mogłem postępować pochopnie…
– Zostałem potrącony… wzięli mnie w kleszcze… nie dałem rady się przebić.
– To jeszcze młodziak…
– Trzymałem się z lewej…
Mike Noland, tym razem sam, a nie w towarzystwie innych właścicieli wierzchowców, z nieodgadniona miną przyglądał się zbliżającej się ku niemu Alessi, po czym poklepał konia po szyi i krytycznym wzrokiem obejrzał jego pęciny. Alessia przez chwilę mocowała się ze sprzączką popręgu, aż w końcu wyręczył ją w tym Noland, a w chwilę potem usłyszałem, jak mówi do niego: – Dziękuję… i przepraszam – na co Mike pokiwał głową i poklepał ją po ramieniu. I to by było na tyle.
Alessia nie zauważyła mnie i niezwłocznie pospieszyła do sali ważeń – wyszła stamtąd dopiero po jakichś dwudziestu minutach.
Wciąż wyglądała blado. Była też wymizerowana, wychudzona, rozdygotana i trochę zagubiona.
– Cześć – powiedziałem.
Odwróciła się i przystanęła. Wysiliła się na uśmiech. – Cześć.
– Co się stało? – spytałem.
– Widziałeś.
– Widziałem tylko, że koń nie był dość szybki.
– Nieprawda. Straciłam talent.
Pokręciłem głową. – Nikt nie spodziewa się, że primabalerina da występ światowej klasy, skoro przez trzy miesiące nie miała możliwości, aby tańczyć.
– To co innego.
– Wcale nie. Zbyt wiele od siebie oczekiwałaś. Nie powinnaś być względem siebie tak okrutna.
Przyglądała mi się przez chwilę, po czym odwróciła wzrok, poszukując kogoś w tłumie. – Widziałeś gdzieś Mike’a Nolanda? – spytała.
– Od zakończenia tego wyścigu, nie.
– Będzie wściekły. – Wydawała się przybita i załamana. – Już nigdy nie da mi drugiej szansy.
– Czy liczył, że jego koń wygra? – zapytałem. – Stawki na niego wynosiły dwanaście do jednego. Nie wygląda mi na faworyta.
Znów na mnie spojrzała, a jej usta wykrzywił leciutki uśmiech.
– Nie wiedziałam, że grasz na wyścigach.
– Nie gram. Nie postawiłem ani funta. Po prostu sprawdziłem, jak przedstawia się sytuacja na tabeli gonitw i jakie stawki proponują bukmacherzy. Tak z czystej ciekawości.
Przyjechała z Lambourn z Mikiem Nolandem, a ja dotarłem tu z Londynu. Kiedy się spotkaliśmy, szła właśnie, aby przebrać się przed gonitwą. Była mocno podenerwowana – oczy rozszerzone, zaróżowione policzki, drobne, mimowolne ruchy i uśmiech błąkający się na bladych wargach – ta dziewczyna liczyła na cud.
Читать дальше