– Czy ma dziesięć milionów? – spytałem.
– Oczywiście, że nie – odrzekła uprzejmym tonem. – O ile mi wiadomo, to człowiek skromny, który nie szasta pieniędzmi na prawo i lewo… Nie znosi marnotrawstwa – dodała po chwili. Sądząc po wyrazie twarzy, aprobowała jego podejście do spraw materialnych.
Osoby, które nie znoszą marnotrawstwa i są z natury oszczędne, często okazują się multimilionerami, ale nie powiedziałem tego na głos. Miast tego podziękowałem jej i udałem się na poszukiwanie pułkownika Tansinga, który okazał się być męskim odpowiednikiem pani Berkeley, dystyngowanym, czarującym i wstrząśniętym do tego stopnia, że ledwo mógł się poruszać.
Z gabinetu zadzwoniłem na policję i zgłosiłem porwanie oraz chęć do współpracy, po czym zapytałem pułkownika, kto kieruje Jockey Clubem pod nieobecność pana Freemantle’a.
– Sir Owen Higgs – odparł. – Był tu dziś rano. Próbowaliśmy się z nim skontaktować… Wydawał się odrobinę zaniepokojony. Na pewno nie będzie miał nic przeciwko temu, że pana wezwaliśmy…
– Z pewnością – przyznałem. – Czy może pan załatwić, aby rozmowy ze wszystkich aparatów w Jockey Clubie były nagrywane? To znaczy, oprócz tego, że będzie rejestrować je policja?
– Da się zrobić – odparł.
– Jeżeli życzy pan sobie naszej pomocy, pragnę zauważyć, że w Liberty Market pracujemy na okrągło, przez dwadzieścia cztery godziny na dobę.
Uścisnął moją dłoń. – Jockey Club jest jedną z najbardziej efektywnych organizacji w Wielkiej Brytanii – rzucił przepraszającym tonem. – To, co się stało, było dla nas wielkim wstrząsem. Zostaliśmy zaskoczeni, ot i wszystko. Jutro wszystko wróci do normy.
Pokiwałem głową; wyszedłem i wróciłem do firmy. W drodze powrotnej do Liberty Market zdałem sobie sprawę, że ani pułkownik, ani pani Berkeley nie wspomnieli ani słowem o udrękach i cierpieniach, jakie mógł obecnie przeżywać Starszy Steward, ofiara porwania.
Oszołomienie i niedowierzanie, owszem, ale smutek, oddanie i współczucie nie. W żadnym razie.
Sir Owen Higgs formalnie wynajął naszą firmę do współpracy, a następnego ranka, czyli wczesnym popołudniem tamtejszego czasu poleciałem do Waszyngtonu i potem za kierownicą wynajętego auta pojechałem na tor wyścigów w Laurel, aby porozmawiać z prezesem, Edkiem Rickenbackerem.
Tor wyścigów konnych znajdował się o godzinę drogi od stolicy kraju; po obu stronach szosy rosły strzeliste drzewa mieniące się złotem, czerwienią, oranżem i brązem – ostatnim barwnym zrywem natury przed nadejściem zimy. Typowy początek października – ciepłe, słoneczne, bezwietrzne dni i bezchmurne, błękitne, czyste niebo. W taki dzień aż chce się żyć.
Będąc w Ameryce, zawsze czułem się wolny i wyluzowany, uczucie to moim skromnym zdaniem wywołane było ogromem tego kraju, jak gdyby tutejsze rozległe równiny i połacie przestrzeni pomiędzy miastami wypełniały mój umysł, pozwalając odseparować się od wszelkich dokuczliwych problemów.
Pan Rickenbacker pozostawił co do mnie stosowne instrukcje u wejścia do klubu jeździeckiego: po przyjeździe miałem zostać niezwłocznie do niego zaprowadzony. Nie na tyle niezwłocznie jednak, aby nie przystawiono mi na wierzchu dłoni pieczątki, niedostrzegalnej gołym okiem, lecz widocznej w ultrafioletowym świetle jako fioletowy okrągły symbol. To moja przepustka do klubu, jak mi wyjaśniono; bez niej nie miałbym wstępu do niektórych miejsc. Rodzaj biletu, którego nie sposób zgubić – ani oddać przyjacielowi, skonstatowałem. Zmyje się, usłyszałem przy wejściu.
Pan Rickenbacker przebywał w królestwie prezesa na szczycie trybuny honorowej, gdzie dojechałem windą, a po drodze kilkakrotnie sprawdzono pieczątkę na mojej dłoni. Miałem wrażenie, że te kontrole i korytarze nigdy się nie skończą, ale po przejściu przez kolejną salę dla członków znalazłem się wreszcie pod nierzucającymi się w oczy drzwiami u szczytu schodów. Na samej górze przy stoliku siedział tylko jeden strażnik. Podałem mu swoje nazwisko. Strażnik rzucił okiem na listę, odnalazł i odhaczył moje personalia, po czym przepuścił mnie. Minąłem jeszcze jeden zakręt i dotarłem do kresu mojej wędrówki. Prywatna jadalnia prezesa była trzypoziomowa, przeszklona, ze stolikami dla chyba stu osób i wychodziła na tor wyścigowy, ale dziś prawie nie było w niej żywego ducha.
Zajęty był tylko jeden stolik w kącie sali, na najniższym poziomie. Podszedłem tam, a gdy się zbliżyłem, osoby siedzące przy stoliku uniosły wzrok i spojrzały na mnie pytająco. Sześciu mężczyzn i cztery kobiety w strojach jak do wyścigów.
– Pan Rickenbacker? – rzuciłem, nie kierując tych słów do żadnej konkretnej osoby.
– Tak.
Był potężnym mężczyzną o gęstych, siwych włosach, dość wysokim, co rzucało się w oczy, nawet kiedy siedział. W jego oczach błyszczały szkła kontaktowe, a skóra na policzkach była gładka i blada, bardzo starannie dogolona.
– Jestem Andrew Douglas – powiedziałem.
– Ach, tak. – Wstał i uścisnął moją dłoń; był ode mnie wyższy o pół głowy. – To moi przyjaciele. – Wykonał w ich kierunku zdawkowy gest, ale nie pokwapił się, by kogokolwiek przedstawić, i po krótkiej chwili dodał: – Wybaczcie, proszę, mam pilne sprawy do omówienia z panem Douglasem.
Ruchem ręki zaprosił, abym poszedł za nim, i poprowadził mnie po schodach wyłożonych grubym dywanem do jeszcze bardziej prywatnego zakątka, małego pokoiku na tyłach i powyżej jego prywatnej jadalni.
– Co za paskudna sprawa – rzekł z wyraźnym trudem, wskazując mi fotel. – W jednej chwili Morgan mówi mi o kłopotach Johna Nerrity’ego, a w następnej… – Załamał ręce. – Porywacze nie odezwali się do nas tutaj. Powiadomiliśmy zarówno lokalną policję, jak i tę w Waszyngtonie, o żądaniu okupu zgłoszonym w Londynie. Mieli zająć się sprawą zniknięcia Morgana. Co pan wie na ten temat?
– Nic – odparłem. – Może pan mi o tym opowie.
– Napije się pan czegoś? – zapytał. – Szkockiej? Szampana?
– Dziękuję, ale nie.
– Mamy firmę public relations, która zajmuje się w naszym imieniu większością spraw. To tydzień spotkań, rozumie pan? Mamy wielu zagranicznych gości. Odbywają się przyjęcia, konferencje prasowe, imprezy organizowane przez sponsorów. Mamy gości honorowych – jednym z nich był Morgan – dla których załatwiamy transport z hotelu na tor wyścigów i stamtąd do miejsc, gdzie organizowane są rauty. Czy wyrażam się jasno? Pokiwałem głową.
– Firma PR wynajmuje samochody z wypożyczalni limuzyn. Naturalnie z kierowcami. Firma informuje dyspozytorów z wypożyczalni, kogo ma odebrać, skąd i dokąd ma go przewieźć, a dyspozytorzy przekazują te dane kierowcom. Czy wyrażam się jasno?
– Tak – odparłem.
– Morgan zatrzymał się w hotelu Ritz-Carlton. Tam go umieściliśmy, to miłe miejsce. Na tor wyścigowy miała go przywieźć limuzyna. Przedwczoraj wieczorem Morgan miał dołączyć do nas na przyjęciu w Baltimore. To była impreza dla prasy… na nasz wielki wyścig zjechało wielu zagranicznych dziennikarzy sportowych i staraliśmy się uczynić wszystko, aby czuli się tu jak w domu.
– No tak – mruknąłem z wyrozumiałością. – Relacja z wielkiej gonitwy w zagranicznych gazetach to najlepsza reklama tego wydarzenia.
Znieruchomiał na moment, po czym skinął głową. Może nie powinienem był wyrazić tego tak obcesowo; dobre public relations wpływa pozytywnie na interesy, a interesy to nowe miejsca pracy i w ten sposób karuzela, która kręci się w wielkim świecie, przekłada się na chleb powszedni dla maluczkich.
Читать дальше