– Czółko – rzucił. – Słyszałem, kurka, że w Bolonii zrobił się nie lada przecher.
– Taa.
– Pozwoliłeś, kurka, żeby piórkowani carabinieri zawalili przekazanie okupu.
– Próbowałeś kiedyś dowodzić włoską armią?
Parsknął w odpowiedzi. Jako były komandos SAS w stopniu sierżanta, obecnie pod czterdziestkę, nigdy, przez cały okres służby, nie pomyślałby nawet, aby przyjmować rozkazy od cywilów. Potrafił maskować się w terenie w taki sposób, że zawstydziłby nawet kameleona, i już trzykrotnie wytropił, a następnie uwolnił porwaną ofiarę przed wypłaceniem okupu, choć nikt, nawet sama ofiara nie miała pojęcia, jak to właściwie się stało. Tony Vine był najbardziej skrytym i tajemniczym spośród naszych skrytych i małomównych partnerów i jeśli nie chciał czegoś powiedzieć, to nie puścił nawet pary z ust.
To on ostrzegł mnie przed nożami ukrytymi w zrolowanych czasopismach, ja zaś skonstatowałem, że wiedział o tym, ponieważ sam je kiedyś tak nosił.
Miał sarkastyczne poczucie humoru, a swoje wypowiedzi przeplatał dość barwnymi inwektywami. Zajmował się nieomal wyłącznie porwaniami politycznymi, ponieważ, tak jak Pucinelli, gardził zamożnymi ludźmi i firmami.
– Jak jesteś, kurka, biedny – powiedział mi kiedyś – i widzisz kapitalistę rozbijającego się rollsem, to nic dziwnego, że prędzej czy później zaczniesz się zastanawiać nad sposobami wyrównania szans. Jeżeli mieszkasz na Sardynii albo w Meksyku i klepiesz biedę, nie masz co do garnka włożyć, głód skręca ci kiszki, a w spiżarni pusto, perspektywa uprowadzenia kogoś, aby poprawić swój byt, przestaje wydawać ci się niedorzeczna.
– Romantyk z ciebie – odparłem. – A co z ubogimi Sardyńczykami, którzy porywają dziecko z biednej, sardyńskiej wioski i wymuszając okup, sprawiają, że tamtejsi mieszkańcy stają się jeszcze ubożsi?
– Nikt, kurka, nie jest doskonały.Właśnie dlatego z początku sprzeciwiał się przyjęciu mnie do firmy i pomimo iż uważał się za lepszego ode mnie – pod każdym względem – gdy zdarzyło się nam wspólnie pracować, nie było między nami żadnych zgrzytów. Przedzierał się przez umysły przestępców jak przez pole minowe, lecz wolał, abym to ja zajmował się rodzinami ofiar.
– Kiedy jesteś z nimi, jakoś się, kurka, trzymają. Jeżeli ja zaczynam im klarować, co mają robić, od razu, Cholerka, pękają.
Najbardziej lubił współpracować z mundurowymi, którzy z miejsca darzyli go olbrzymim poważaniem i szacunkiem. Mówi się, że armiami dowodzą dobrzy sierżanci, i faktycznie muszę przyznać, że Tony miał wielki posłuch u ludzi. Wystarczyło, że spojrzał groźnie, i zaraz robiło się cicho jak makiem zasiał.
W SAS nie zezwalano na przedłużanie okresu służby i kiedy w końcu wykopano go z uwagi na wiek, Tony nie miał co z sobą zrobić. Zaczął się nudzić.
Wreszcie ktoś podszepnął mu, że istnieje możliwość, aby powalczyć z terrorystami w nieco inny sposób, a Liberty Market nigdy nie pożałowała, że przyjęła go w swoje szeregi.
– Widziałeś, że wpisałem cię na moje miejsce na nocny dyżur w niedzielę? – zapytał.
Skinąłem głową.
– Żona przygotowała piórkowane przyjęcie z okazji rocznicy i gdybym miał stawić się wtedy na dyżur, byłaby nielicho najeżona.
– W porządku – rzekłem.
Był niski jak na żołnierza – powiedział mi kiedyś, że to bywało przydatne, gdy musiał udawać kobietę.
Jasne włosy, niebieskie oczy, koci chód, fanatyczne zamiłowanie do ćwiczeń fizycznych – to właśnie on nakłonił wszystkich, aby w piwnicy utworzyć siłownię, a potem jeszcze namawiał ich, by z niej korzystali. Nie mówił nigdy, skąd pochodził, choć sądząc po akcencie, z jednej z mroczniej szych dzielnic Londynu.
– Kiedy wróciłeś? – spytałem. – Słyszałem, że ostatnio byłeś w Kolumbii.
– Pod koniec tygodnia.
– I jak było? – zapytałem.
Skrzywił się. – Wyciągnęliśmy tych zafajdanych zakładników i przeprowadziliśmy w bezpieczne miejsce, aż tu nagle miejscowe gliny tak się podjarały, że zaczęły pruć do terrorystów jak do kaczek, mimo że ci wyszli, kurka, z rękoma w górze i chcieli się poddać. – Pokręcił głową. – Tym dzikusom za szybko zaciskają się palce na spuście. Większość z nich to kompletne matoły. Skończone jełopy, nie ma co.
Strzelanie do poddających się terrorystów było, moim zdaniem, szczytem głupoty i w tym przypadku zgodziłem się z Tonym Vinem. Takie wieści rozchodziły się jak błyskawica i następna grupa terrorystów, mając świadomość, że gliny i tak ich rozwalą, nieważne, czy sprzątną swoje ofiary, czy nie, najprawdopodobniej zdecyduje się urządzić krwawą łaźnię.
Ominęło mnie poniedziałkowe zebranie, na którym poruszony był ten właśnie temat, ale miałem jeszcze do napisania raport dotyczący przebiegu wydarzeń w Bolonii. Przesiedziałem nad nim całą sobotę i część niedzielnego poranka, po czym pokonałem sto parę kilometrów na zachód, aby dotrzeć do Lambourn.
Popsy Teddington mieszkała, jak się okazało, w wysokim, białym domu nieomal w samym środku wioski; przy domu, który równie dobrze mógłby pasować do londyńskiego przedmieścia, rozciągały się od frontu rozległe stajnie. Aż do teraz nie pomyślałbym nawet, że stajnie koni wyścigowych mogą znajdować się wewnątrz wioski, lecz kiedy o tym wspomniałem, Popsy odparła z uśmiechem, że powinienem zobaczyć Newmarket – konie trzymano tam w miejscach, gdzie w innych miasteczkach stały zwykle garaże, szklarnie i szopy.
Gdy nadjechałem, stała na zewnątrz, nachylając się nad mierzącym półtora metra mężczyzną, który wyglądał na zadowolonego, że coś odwróciło jej uwagę.
– Zajmij się tym, Sammy. Powiedz im, że na to nie pójdę – rzekła z naciskiem, gdy otworzyłem drzwiczki auta. Odwróciła głowę w moją stronę i przez chwilę jej czoło zmarsowiało, jakby zastanawiała się, kim jestem. – Ach, tak, przyjaciel Alessi. Alessia jest gdzieś z tyłu. Proszę za mną.
Przeprowadziła mnie obok domu i stajni i oto nagle oczom naszym ukazał się nieduży, otoczony niskim parkanem padok, na którym powoli cwałowała na koniu drobna dziewczyna pod czujnym okiem drugiej, stojącej nieopodal.
Nieduży padok wydawał się ściśnięty pomiędzy tylnymi ścianami stajni i innych budynków, a porastająca go trawa najlepsze dni miała już za sobą.
– Mam nadzieję, że zdoła jej pan pomóc – rzekła bez ogródek Popsy, gdy podeszliśmy bliżej. – Nigdy jej takiej nie widziałam. To bardzo niepokojące.
– To znaczy? – spytałem.
– Jest taka niestabilna. Niepewna. Wczoraj nie chciała nawet pojeździć na powrózku, choć zawsze to robi, kiedy mnie odwiedza, zresztą proszę na nią spojrzeć, to ona powinna teraz trenować, a nie przyglądać się, jak sobie radzi moja stajenna.
– Czy dużo opowiadała o tym, co ją spotkało? – zapytałem.
– Ani słowa. Uśmiecha się tylko od ucha do ucha i powtarza, że jest już po wszystkim…
Alessia odwróciła się lekko, gdy podeszliśmy bliżej, a mój widok sprawił jej chyba sporą radość.
– Już się bałam, że nie przyjedziesz.
– Niepotrzebnie.
Miała umalowane usta, a na sobie dżinsy i koszulę w kratę, ale po sześciu tygodniach w słabym świetle wciąż jeszcze wydawała się nienaturalnie blada. Popsy krzyknęła do stajennej, żeby odprowadziła konia do stajni.
– Chyba że ty, moja droga, chciałabyś… – zwróciła się do Alessi. – Może jednak?
Alessia pokręciła głową. – Może jutro?
Zabrzmiało to, jakby naprawdę miała taki zamiar, ale widziałem, że Popsy w to nie wierzy. Objęła Alessię matczynym gestem i uściskała.
Читать дальше