– Skoro tego chcesz – powiedział jej ojciec z zatroskaniem.
– Tak… pojadę z Andrew, o ile nie ma nic przeciw temu.
Nie miałem. Bynajmniej. Podjęła decyzję i chyba lepiej się przez to poczuła. Następnego dnia Ilaria zawiozła ją fiatem do fryzjera, kupiła jej różne rzeczy, bo Alessia nie chciała nawet myśleć o wejściu do któregokolwiek ze sklepów, po czym przywiozła ją do domu. Alessia wróciła z krótkimi, pozornie niedbałymi loczkami i lekkim drżeniem, a Ilaria pomogła się jej spakować.
Wieczorem spróbowałem przekonać Cenciego, że jego rodzina mimo wszystko nadal powinna mieć się na baczności.
– Ten pierwszy okup ciągle leży w walizce i dopóki carabinieri, sąd czy jakaś inna władna instytucja nie oddadzą panu tych pieniędzy, aby mógł pan spłacić część długu zaciągniętego w Mediolanie, zagrożenie wisi nad panem… A co, jeżeli porywacze porwą pana… lub Ilarię? Co prawda rzadko się zdarza, aby uderzali dwa razy w tę samą rodzinę, ale w sumie… to całkiem prawdopodobne.
To był koszmar ponad jego siły. Był bliski kompletnego załamania.
– Niech pan zmusi Ilarię do większej ostrożności – rzekłem pospiesznie, bo mnie się to nie udało. – Proszę nakłonić ją, aby zmieniła niektóre ze swoich przyzwyczajeń. Niech więcej przebywa z przyjaciółmi, niech zaprasza ich tutaj. Pan jest bezpieczny, bo ma własnego kierowcę, ale nie zaszkodziłoby, aby przez jakiś czas potowarzyszył panu ogrodnik, który ma bary jak ciężarowiec i byłby, jak sądzę, doskonałym ochroniarzem.
Po dłuższej chwili cichym głosem oznajmił: – Wie pan, nie potrafię się z tym wszystkim pogodzić.
– Tak, wiem – odparłem delikatnie. – Jednak lepiej niech się pan postara, i to im szybciej, tym lepiej.
Słaby uśmiech. – To zawodowa porada?
– Jak najbardziej.
Westchnął. – Tak mi żal sprzedawać dom na Mykonos. Moja żona go uwielbiała. Kochała go.
– Podobnie jak Alessia. Na pewno uznałaby to za uczciwą wymianę.
Przyglądał mi się przez chwilę. – Dziwny z pana człowiek – powiedział. – Potrafi pan tak przekonująco wszystko wyjaśnić. – Zamilkł. – Czy nigdy nie daje się pan ponieść emocjom?
– Owszem, czasami – przyznałem. – Ale gdy to już nastąpi… zaraz staram się nad tym zapanować. Odnaleźć logikę.
– I gdy już ją pan odnajdzie, stara się pan postępować zgodnie z nią?
– Próbuję. – Przerwałem. – Tak.
– Wydaje się pan taki… zimny… wyrachowany.
Pokręciłem głową. – Logika nie pociąga za sobą rezygnacji z odczuwania emocji. Można zachowywać się zgodnie z logiką i cholernie przy tym cierpieć. Choć może to także przynosić nam ulgę. Pocieszenie. Lub spokój. Albo wszystko razem.
Po krótkiej chwili oznajmił: – Większość ludzi nie postępuje logicznie.
– Nie – przyznałem.
– Ale pan uważa, że wszyscy mogliby tak postępować, gdyby tylko zechcieli?
Pokręciłem głową. – Nie. – Czekał, więc mówiłem dalej, jak na wykładzie: – Po pierwsze, nie pozwala na to pamięć genetyczna. Aby postępować logicznie, należałoby odkryć i zmierzyć się z własnymi ukrytymi motywami i emocjami, a są one ukryte właśnie dlatego, że nie chcemy się z nimi zmierzyć. Dlatego też… ee… łatwiej jest pozwolić, aby te zakopane głęboko uczucia rządziły, że tak powiem, wyższymi pokładami, a skutkiem tego jest wściekłość, kłótnie, miłość, wybór zawodu, opinie, anoreksja, filantropia, niemal wszystko, co tylko przyjdzie do głowy. Ja po prostu lubię wiedzieć, co się dzieje tam w dole, żeby mieć świadomość, dlaczego chcę coś zrobić. To wszystko. Potem mogę to zrobić albo nie. Zależy.
Spojrzał na mnie pytająco. – Autoanaliza… studiował pan to?
– Nie. Praktykowałem. Podobnie jak wszyscy.
Uśmiechnął się słabo.
– Od kiedy?
– Chyba od urodzenia… tak sądzę. To znaczy… nie pamiętam, abym kiedykolwiek zachowywał się inaczej. Robię to, co robię, praktycznie od zawsze. Próbuję dotrzeć do prawdziwych powodujących mną motywów. Poznać całą prawdę i odkryć, co się kryje w sercach innych ludzi. Stawić czoło temu, co wstydliwe i niegodne… pokonać w sobie niechlubne emocje… to naprawdę okropne.
Sięgnął po szklaneczkę i napił się brandy. – I jaki rezultat, czy jest pan już bliski świętości? – zapytał z uśmiechem.
– Ee… nie. Wciąż niestety grzeszę, robiąc to, czego nie powinienem, i mam tego bolesną świadomość.
Uśmiech na jego ustach rozszerzył się i już tam pozostał. Zaczął opowiadać mi o domu na jednej z greckich wysepek, który tak kochała jego żona, i po raz pierwszy, odkąd go poznałem, ujrzałem na jego twarzy pierwsze, nieśmiałe jeszcze oznaki spokoju.
Na pokładzie samolotu Alessia spytała: – Gdzie mieszkasz?
– W Kensington. Niedaleko biura.
– Popsy trenuje konie w Lambourn – rzuciła, jakby mimochodem. Wciąż czekałem i po chwili dodała: – Chciałabym nadal się z tobą widywać.
Skinąłem głową. – Kiedy tylko zechcesz. – Dałem jej jedną z moich wizytówek, na której znajdowały się numery telefonów do biura i domowy, a na odwrocie napisałem mój prywatny adres.
– Naprawdę?
– Oczywiście. To będzie dla mnie prawdziwa przyjemność.
– Po prostu… przez jakiś czas… będzie mi potrzebne oparcie.
– Do usług. Oparcie, model luksusowy, tylko do twojej dyspozycji.
Jej usta wykrzywiły się w uśmiechu. Jaka ona ładna, pomyślałem, gdy spod maski stresu wyłoniła się buzia o delikatnych kościach i mocnych mięśniach, gładkich na powierzchni, napiętych pod spodem, ogółem – buzia pięknie ukształtowana. Zawsze pociągały mnie wyższe dziewczęta, mające więcej ciała i bardziej zaokrąglone kształty, i w wyglądzie Alessi nie było nic, co mogłoby wyzwolić we mnie pierwotne samcze instynkty. Mimo to podobała mi się coraz bardziej i sam bym ją odwiedził, gdyby nie poprosiła mnie o to pierwsza.
Przez ostatnie dwa dni opowiedziała mi kawałek po kawałku dalsze szczegóły dotyczące swego uwięzienia, stopniowo zrzucając brzemię tego wszystkiego, co wycierpiała, co czuła i co ją dręczyło, ja zaś ze swej strony zachęcałem ją do tego, ponieważ podczas takich wyznań można niekiedy natknąć się na trop prowadzący do schwytania porywaczy, ale nie tylko. Chodziło mi przede wszystkim o nią. Ojej własne dobro. Terapia dla ofiar, rozdział pierwszy – niech mówi, niech się wygada i się tego wszystkiego pozbędzie.
Na lotnisku Heathrow przeszliśmy przez kontrolę paszportową, celną i kontrolę bagażu. Alessia prawie nie odstępowała mnie na krok i choć była zdenerwowana, robiła dobrą minę do złej gry.
– Nie zostawię cię – zapewniłem – dopóki nie spotkamy się z Popsy. Nie bój się.
Popsy się spóźniała. Staliśmy i czekaliśmy, Alessia co pięć minut przepraszała, mówiła, że to niepotrzebne, że nie muszę jej towarzyszyć, aż w końcu jak burza nadciągnęła potężna kobieta, rozkładając szeroko ręce.
– Moja droga – rzekła, opasując Alessię ramionami – był straszny korek na drodze. Auta wlokły się jak żółwie. Już myślałam, że nigdy tu nie dotrę… – Odsunęła Alessię od siebie, aby się jej przyjrzeć. – Kiedy usłyszałam, że jesteś wolna, najnormalniej w świecie się rozpłakałam.
Popsy miała jakieś czterdzieści pięć lat, nosiła spodnie, koszulę i pikowaną niebiesko-biało-zieloną kamizelkę. Miała oszałamiająco zielone oczy, gęste, przyprószone siwizną włosy i osobowość dorównującą jej gabarytom.
– Popsy… – zaczęła Alessia.
Читать дальше