– Moja droga, teraz potrzebujesz tylko porządnego, smakowitego steku. Spójrz na swoje ręce… chude jak patyki. Wóz jest na zewnątrz, pewnie jakiś glina z drogówki już wlepił mi mandat, bo zaparkowałam w niedozwolonym miejscu, chodźże już, nie ma co się ociągać.
– Popsy, to Andrew Douglas.
– Kto? – Wydawało się, jakby dopiero teraz mnie zobaczyła. Wyciągnęła rękę, którą uścisnąłem. – Popsy Teddington. Miło mi pana poznać.
– Andrew towarzyszył mi w podróży…
– Świetnie – rzekła Popsy. – Dobra robota. – Popatrzyła ku wyjściu, wyglądając potencjalnych kłopotów.
– Czy możemy zaprosić go na lunch w niedzielę? – zapytała Alessia.
– Co? – Skierowała wzrok na mnie, otaksowała od stóp do głów, po czym odparła: – Oczywiście, moja droga, cokolwiek zechcesz.
I zwróciła się do mnie: – Kiedy dojedzie pan do Lambourn, proszę zapytać kogokolwiek, każdy powie panu, gdzie mieszkam.
– Dobrze – odparłem.
– Dziękuję – rzekła niemal szeptem Alessia i pozwoliła, by Popsy pociągnęła ją za sobą, a ja z rozbawieniem pomyślałem o nieodpartych siłach ucieleśnianych w kobiecej postaci.
ZHeathrow udałem się wprost do biura, gdzie piątkowe popołudnie jak zawsze dłużyło się w nieskończoność.
Siedziba firmy, zbieranina bezpłciowych kanciap po obu stronach korytarza, została zaprojektowana kilka dziesięcioleci przed rozpoczęciem epoki otwartych, wysokich jak drzewa pomieszczeń i półhektarowych okien. Tkwiliśmy w króliczych norach oświetlonych przez jarzeniówki, bo były w miarę tanie, a ponieważ większość z nas nie była pracownikami firmy, lecz partnerami, w naszym własnym interesie było ograniczanie zbędnych kosztów do minimum. Poza tym na co dzień rzadko pracowaliśmy w biurze. Wojna toczyła się na odległych frontach, a kwatera główna służyła tylko do tego, by omawiać strategie i sporządzać raporty.
Wrzuciłem walizkę do kantorka, który niekiedy określałem mianem mojego, i przemaszerowałem korytarzem, aby oznajmić swój powrót i równocześnie sprawdzić, kto znajduje się akurat w firmie.
Był tu Gerry Clayton, układający z kartki papieru jakąś skomplikowaną figurę.
– Siemasz – rzucił. – Oj, niegrzeczny chłopiec. A pfe!
Gerry Clayton, gruby, astmatyczny, łysy pięćdziesięciolatek uważał się za kogoś w rodzaju ojca dla nas, czyli swoich krnąbrnych synów. Specjalizował się w ubezpieczeniach i to on zwerbował mnie do firmy z Lloydsa, gdzie pełniłem funkcję podrzędnego urzędniczyny szukającego celu i sensu w życiu.
– Gdzie Pędziwiatr? – spytałem. – Równie mogę dostać kazanko już teraz i mieć to z głowy.
– Pędziwiatr, jak go złośliwie nazywasz, wyjechał dziś rano do Wenezueli. Dyrektor Luca Oil dał się zgarnąć.
– Luca Oil? – Uniosłem brwi. – Po tym wszystkim, co dla nich zrobiliśmy? A te zabezpieczenia, które opracowaliśmy? Wszystko na nic?
Gerry wzruszył ramionami i przejechał paznokciami po kolejnym zgięciu sztywnego, białego papieru. – To było ponad rok temu. Wiesz, jacy są ludzie. Na początku postępują dokładnie według zaleceń, potem traktują je zdawkowo, a na koniec całkiem sobie odpuszczają. Ludzka natura. Jedyne, co musi zrobić każdy szanujący się porywacz, to poczekać.
Nie przejmował się losem uprowadzonego dyrektora. Często powtarzał, że gdyby wszyscy podejmowali niezbędne środki bezpieczeństwa i robili, co w ich mocy, aby – jak to określał – nie dać się zgarnąć, wszyscy poszlibyśmy z torbami. Jedno porządne porwanie w dużej firmie oznaczało, że dwadzieścia innych natychmiast zwracało się o poradę, jak uniknąć podobnych niedogodności, a przecież – co wielokrotnie powtarzałem – naszą główną domeną było nie tyle wyciąganie ofiar z łap porywaczy, ile zapobieganie samym uprowadzeniom, szkolenie potencjalnych celów, aby „nie dały się zgarnąć”.
Gerry postawił na biurku wykonaną właśnie z kartki papieru kakadu. Kiedy nie udzielał porad dotyczących zapobiegania porwaniom i polityki ubezpieczeniowej klientom Liberty Market, sprzedawał wzory origami do kolorowych czasopism, nikt jednak nie sarkał na to, że potrafił niekiedy nawet całymi godzinami składać w swoim kantorku papierowe figurki. Mimo iż jego dłonie pracowicie zaginały i składały kolejne kartki, umysł pochłonięty był zawodowymi sprawami i niejednokrotnie ni stąd, ni zowąd rodziły się w nim błyskotliwe, nader korzystne dla naszej firmy pomysły i rozwiązania biznesowe.
Liberty Market, naszą firmę, tworzyło obecnie trzydziestu jeden partnerów i pięciu pracowników administracyjnych. Spośród partnerów wszyscy prócz mnie i Gerry’ego wywodzili się z szeregów antyterrorystów, policji, lub jeszcze innych supertajnych komórek rządowych. Nie istniały reguły, wedle których partnerzy przyjmowali to czy inne zlecenie, choć wszyscy mieli swoje osobiste preferencje, którymi kierowali się przy doborze zadania, jeśli tylko była taka możliwość. Jedni woleli wyjazd połączony z cyklem wykładów, udział w seminariach i wskazywanie potencjalnych zagrożeń, czyli nauczanie, co robić, by do minimum ograniczyć ryzyko porwania. Drudzy z lubością zajmowali się rozbijaniem komórek terrorystycznych, jeszcze inni, a wśród nich ja, woleli stawiać czoło zwyczajnym przestępcom. W wolnych chwilach pomiędzy zleceniami wszyscy sporządzaliśmy raporty, sprawdzaliśmy je między sobą i odbębnialiśmy na zmianę dyżury w biurze, odbierając telefony i przyjmując zlecenia.
Mieliśmy Prezesa (założyciela firmy), który przewodniczył porannym poniedziałkowym odprawom, koordynatora, który utrzymywał kontakt ze wszystkimi partnerami prowadzącymi działania w terenie, oraz rozjemcę, do którego partnerzy zwracali się ze wszystkimi skargami. Jeżeli skargi dotyczyły zachowania któregoś z partnerów, Pędziwiatr przeprowadzał debatę w tej sprawie, a gdy jej rezultat okazywał się dla danego partnera nieprzechylny, to właśnie Pędziwiatr wyciągał względem niego konsekwencje.
Wcale nie żałowałem, że wyjechał do Wenezueli.
Ta z pozoru kompletnie niezorganizowana firma funkcjonowała jak szwajcarski zegarek głównie za sprawą wpojonej dyscypliny i karności byłych żołnierzy. Mężczyźni owi, szczupli, twardzi, dumni i zadziwiająco sprytni, lubowali się w prowadzeniu spraw związanych z reperkusjami po porwaniach. Co więcej, podobnie jak byli szpiedzy, mieli graniczącego z paranoją bzika na punkcie tajności i choć z początku trochę mi to przeszkadzało, bardzo szybko nauczyłem się szanować ich nawyki.
Większość wykładów prowadził były policjant, który nie tylko opowiadał o sposobach ochrony przed porwaniami, lecz także doradzał potencjalnym kandydatom na ofiary, jak powinni się zachowywać i na co zwracać uwagę, w razie gdyby zostali uprowadzeni, aby dopomóc policji w ujęciu porywaczy.
Wielu z nas miało dodatkowe zamiłowania, w których się specjalizowało – fotografowanie, języki obce, broń palną, elektronikę, a poza tym wszyscy umieliśmy pisać na komputerze, ponieważ nikt nie lubił całodniowego stukotu maszyny do pisania. Nie przebywaliśmy w biurze na tyle długo, aby mogły się między nami zrodzić poważniejsze waśnie, a koordynator potrafił dopilnować, aby ci, co nie umieli zasymilować się z grupą, nie zabawili długo w naszej firmie. Liberty Market przypominała okręt z zadowoloną załogą, która pracowała w pocie czoła ze szczególnym zaangażowaniem i przekonaniem, że robi to, co lubi, a dzięki porywaczom interes wciąż jakoś się kręcił.
Zakończyłem marsz pomiędzy kantorkami, przywitałem się z kilkoma osobami, zauważyłem swoje nazwisko na tablicy z grafikiem dyżurów, wpisane na nocną zmianę w niedzielę, i dotarłem wreszcie do dużego pokoju na końcu długiego korytarza, jedynego pomieszczenia z oknem na ulicę. Zbieraliśmy się tu wszyscy, ale tego popołudnia w pokoju znajdował się tylko Tony Vine.
Читать дальше