– Nie zniosę tego – jęknął, ale wiedziałem, że da radę, wszak wytrzymał już całe sześć tygodni.
Odnalazłem drogę do Casteloro i pojechaliśmy: trzydzieści dwa kilometry, głównie po wąskich, prostych, odkrytych wiejskich drogach. Po obu stronach otwarte, rozległe pola. Gdyby jechał za nami jakiś samochód, byłby widoczny jak na dłoni.
– Pańska obecność mu nie przeszkadza – rzekł Cenci. – Od razu mu wyjaśniłem, że sprowadziłem swego szofera, bo cierpię na epilepsję i nie mogę sam prowadzić auta. Powiedział jedynie, abym niczego panu nie tłumaczył, tylko mówił, dokąd ma mnie pan zawieźć.
– No i dobrze – mruknąłem i pomyślałem, że na JEGO miejscu zapytałbym Alessię, czyjej ojciec faktycznie ma epilepsję, i tym samym wyzbyłbym się wszelkich wątpliwości w tej kwestii.
W Casteloro, małym, starym miasteczku z barokowym centralnym placem, na którym roiło się od gołębi, aparat telefoniczny, na który miał zadzwonić porywacz, znajdował się w kafejce; dojechaliśmy równo o czasie.
– Mamy wrócić do Mazary – rzekł potem Cenci, głosem pełnym wyczerpania.
Wyprowadziłem wóz z parkingu i zawróciliśmy tą samą drogą, którą tu dotarliśmy. Cenci rzekł: – Pytał mnie, w czym przywiozłem pieniądze. Opisałem mu pudło.
– Co on na to?
– Nic. Mamy wykonać jego polecenie albo Alessia zginie. Mówił, że zamorduje ją w straszny sposób… – Głos zaczął mu się łamać, z gardła dobył się zduszony szloch.
– Proszę posłuchać – rzekłem. – Oni wcale nie chcą jej zabić. Nie teraz, kiedy są tak blisko celu. A poza tym co niby miało znaczyć określenie „straszny sposób”? Czy powiedział coś konkretnego?
Przez chwilę spróbował stłumić w sobie szloch, po czym odparł:
– Nie.
– Chcą pana zastraszyć – zapewniłem. – Używają gróźb, aby mieć pewność, że będzie pan trzymał się z dala od carabinieri, nawet jeśli aż do tej pory pozwalał pan, by go śledzili.
– Aleja wcale na to nie pozwalałem! – zaprotestował.
– Muszą mieć pewność. Porywacze są z reguły bardzo nerwowi. Mimo to uznałem za dobry znak, że wciąż nie stronili od pogróżek, ponieważ to oznaczało, że nadal są skłonni do współpracy. To nie była jedynie okrutna zabawa w kotka i myszkę, na końcu której czekać miał trup dziewczyny, lecz wstęp do faktycznej wymiany.
Gdy wróciliśmy do Mazary na rozstajach dróg, znów musieliśmy dość długo czekać. Cenci siedział w kafejce – widziałem go przez okno – pochylał się nad nietkniętą filiżanką kawy. Wysiadłem z samochodu, przeciągnąłem się, rozprostowałem ramiona, przespacerowałem się kilka kroków, po czym wróciłem do auta i ziewnąłem. Trzy nie rzucające się w oczy samochody, podróżni tankujący benzynę i pracownik stacji, drapiący się leniwie pod pachą.
Słońce stało wysoko, żar lał się z czystego, błękitnego nieba. Stara kobieta w czerni podjechała na rowerze do skrzyżowania, skręciła w lewo i odjechała. Przejeżdżające furgonetki zostawiały za sobą smród spalin i kłęby kurzu. Pomyślałem o Lorenzo Traventim, który miał dostarczyć ostatni okup, a teraz leżał podłączony do urządzeń podtrzymujących życie.
W kafejce Cenci poderwał się nagle z miejsca i po chwili wrócił do samochodu w nie lepszym stanie niż dotychczas. Otworzyłem dla niego tylne drzwiczki, tak jak poprzednio, i pomogłem mu wsiąść.
– On… powiedział… – wziął głęboki oddech. – Powiedział, że przy drodze stąd do Casteloro jest kapliczka. Mówi, że mijaliśmy ją już dwukrotnie, ale ja jej jakoś nie zauważyłem…
Pokiwałem głową. – Widziałem ją. – Zatrzasnąłem drzwiczki.
– No to jedźmy tam – rzekł Cenci. – Kazał mi zostawić pudło z tyłu za kapliczką i odjechać.
– Dobrze – mruknąłem i odetchnąłem z ulgą. – A więc tak to sobie zaplanował.
– Ale… Alessia… – jęknął. – Zapytałem go, kiedy uwolnią Alessię, a on nie odpowiedział, tylko przerwał połączenie…
Ruszyłem wolno w kierunku Casteloro.
– Cierpliwości – rzekłem łagodnym tonem. – Będą musieli przeliczyć pieniądze, zbadać, czy nie są oznaczone. Może po ostatnim razie zostawią je przez jakiś czas w sobie tylko znanym miejscu, które będą mogli obserwować z daleka, aby upewnić się, że nie umieściliśmy przy pudle urządzenia naprowadzającego. Nie uwolnią Alessi, dopóki nie upewnią się, że są bezpieczni, a to, obawiam się, znowu oznacza czekanie. Musi pan uzbroić się w cierpliwość.
Jęknął i wziął głęboki oddech. – Aleją wypuszczą… kiedy dostaną pieniądze… uwolnią ją, prawda?
Rozpaczliwie domagał się zapewnienia z mojej strony, że tak się stanie, więc powiedziałem: – Tak. – I to stanowczo. Wierzyłem, że ją uwolnią, o ile dostaną to, czego chcą, o ile są normalni, jeśli nie wydarzy się nic nieprzewidzianego i jeśli Alessia nie widziała ich twarzy.
Jakieś piętnaście kilometrów od skrzyżowania przy polu kukurydzy stała prosta kamienna kapliczka, mająca jakieś półtora metra wysokości i niecały metr szerokości, z mocno naruszoną przez pogodę figurką Madonny w wąskiej niszy w ceglanym murze. Deszcz zmył niemal do cna resztki koloru z Jej niebieskiego płaszcza, a ząb czasu lub może wandale utrącili Matce Bożej czubek nosa, ale na ziemi przy kapliczce wciąż leżały pęki zwiędłych kwiatów, a u stóp Madonny ktoś zostawił także słodycze.
Droga, którą jechaliśmy, biegnąca prosto w obu kierunkach, wydawała się opuszczona. Nie było tu żadnych drzew, żadnych kryjówek, żadnych przeszkód. Było nas widać z odległości dobrych paru kilometrów.
Cenci stał i patrzył, podczas gdy ja otworzyłem bagażnik, wyjąłem zeń kartonowe pudło i zaniosłem za kapliczkę. Pudło było dostatecznie duże, by pomieścić cały okup. Postawiłem je na pylistej ziemi, przewiązane grubym sznurkiem i oklejone czerwonymi nalepkami. Brązowe, zwyczajne pudło. A w środku prawie milion funtów. Dom na Mykonos, kolekcja tabakierek, biżuteria po zmarłej żonie i przychody ze sprzedaży oliwek.
Cenci przez chwilę patrzył na kartonowe pudło niewidzącym wzrokiem, a potem obaj wróciliśmy do samochodu, zasiadłem za kierownicą, zawróciłem i odjechaliśmy.
Przez resztę dnia, a także przez całą sobotę i niedzielę Cenci snuł się po posiadłości, wracał do domu w posępnym nastroju, pił zbyt dużo brandy i wyraźnie tracił na wadze.
Ilaria w milczącym, buntowniczym nastroju udała się jak zwykle do klubu tenisowego. Ciotka Luisa kręciła się nerwowo, jak to ona, dotykając różnych rzeczy, jakby chciała upewnić się, że nadal istnieją.
Pojechałem do Bolonii, wysłałem klisze, umyłem samochód. Lorenzo wciąż oddychał wyłącznie dzięki urządzeniom, a na mizernej podmiejskiej ulicy dwaj porywacze wciąż tkwili zabarykadowani w mieszkaniu na trzecim piętrze, prowadząc rozmowy, które jednak nie skutkowały żadnym działaniem poza dostarczeniem mleka dla niemowlęcia oraz chleba i kiełbasy dla pozostałych.
W niedzielę wieczorem Ilaria weszła do biblioteki, gdzie oglądałem wiadomości telewizyjne. Sceneria na ulicy prawie nie uległa zmianie, tyle tylko, że nie było już tłumu gapiów, rozeszli się, znudzeni i zawiedzeni brakiem dramatycznych wydarzeń; liczba mundurowych też jakby się zmniejszyła. W telewizji z oblężenia pokazywano jedynie krótkie migawki, to nie była sensacja, którą warto prezentować na żywo.
– Myśli pan, że ją uwolnią? – spytała Ilaria, gdy na ekranie pojawiły się twarze znanych polityków.
– Tak. Sądzę, że tak.
Читать дальше