– Trzech synów, dwie córki i jedno… w drodze. – Przerwał. – A pan?
Pokręciłem głową. – Jeszcze nie. Jestem kawalerem.
– Pańska strata. I pański zysk.
Zaśmiałem się. Zrobił długi, wyrażający dezaprobatę wydech przez nos, jakby chciał w ten sposób pozbyć się niezbyt pochlebnego zdania, jakie miał na temat swej połowicy.
– Dziewczęta z czasem stają się matkami – dodał. Wzruszył ramionami. – Tak to już jest.
Mądrość, jak stwierdziłem, objawia się nam w najbardziej nieoczekiwanych miejscach. Dokończył spokojnie posiłek i dopił kawę. – Papierosa? – zapytał, wyjmując paczkę z kieszeni koszuli. – No tak. Zapomniałem. Pan nie pali.
Wyłuskał zapalniczkę i z westchnieniem ulgi, typowym dla nałogowych palaczy, wciągnął do płuc pierwszy haust dymu. Każdy relaksuje się na swój sposób – ja i Cenci preferowaliśmy w tym celu brandy.
– Czy w nocy – zapytałem – porywacze rozmawiali z kimś jeszcze?
– To znaczy?
– Przez radio.
Na jego twarzy pojawił się wyraz głębokiego skupienia, stateczny ojciec rodziny zniknął.
– Nie. Rozmawiali wyłącznie między sobą, z rodziną, którą wzięli za zakładników, i z nami. Sądzi pan, że mają radio? Skąd to przypuszczenie?
– Zastanawiałem się, czy są w kontakcie ze swoimi kompanami, którzy pilnują Alessi.
Zastanawiał się nad tym przez chwilę, aż w końcu bez większego przekonania pokręcił głową. – Dwaj porywacze od czasu do czasu rozmawiali o tym, co się dzieje, ale sprawiali wrażenie, jakby dyskutowali między sobą. Jeżeli nadawali jednocześnie przez radio albo krótkofalówkę i nie chcieli, abyśmy o tym wiedzieli, to znaczy, że są bardzo sprytni. Musieli domyślić się, że słuchamy uważnie wszystkiego, co mówią.
Zastanawiał się jeszcze przez moment, ale ostatecznie pokręcił głową z większym niż do tej pory przekonaniem. – Oni nie są wcale sprytni. Słuchałem ich przez całą noc. Są brutalni, mocno wystraszeni i… – szukał słowa, które mógłbym zrozumieć -…zwyczajni.
– Inteligencja przeciętna?
– Tak. Przeciętna.
– Ale mimo to, gdy już ich pan stamtąd zgarnie, poszuka pan radia?
– Chciałby pan wiedzieć, czyje znajdę?
– Tak.
Przyglądał mi się przez kilka minut z zawodową obojętnością. – Czego mi pan nie mówi? – zapytał.
Nie mówiłem mu tego, co Cenci pragnął zachować w tajemnicy, a to Cenci mi płacił. Mogłem doradzać pełną współpracę z miejscową policją, ale nic więcej. Postępowanie wbrew jasnym zaleceniom i życzeniom klienta nie wpływało dobrze na reputację firmy.
– Tak się tylko zastanawiałem – odparłem ostrożnie – czy ludzie pilnujący Alessi wiedzą, co się tu dzieje.
Spojrzał na mnie pytająco, jakby usiłował odczytać moje myśli, więc aby zmienić temat, dodałem:
– Zakładam, że pomyślał pan o zabraniu granatów hukowych, tak na wszelki wypadek.
– Hukowych? – Chyba nie znał tego określenia. – To znaczy?
– Miałem na myśli granaty, które nie zabijają, ale jedynie obezwładniają ludzi na pewien czas. Wybuchają z głośnym hukiem i silnym błyskiem, ale nie wywołują trwałych obrażeń. Podczas gdy wszyscy będą oszołomieni, pan ze swoimi ludźmi wejdzie do mieszkania i zakuje kogo trzeba w kajdanki.
– Myślę, że tylko wojsko maje na stanie.
Skinąłem głową. – Pan też podlega pod formację wojskową.
– Takie granaty mają jednostki specjalne. My nie. – Zamyślił się. – A czy dzieci nie ucierpiałyby wskutek silnego huku?
Nie wiedziałem. I zdałem sobie sprawę, że pomysł z zastosowaniem granatów hukowych w jednej chwili przestał mu się podobać.
– Zaczekamy – powiedział. – Porywacze nie będą tam przecież przesiadywać w nieskończoność. Prędzej czy później muszą wyjść z tego mieszkania.
Cenci patrzył z ponurą miną na duże kartonowe pudło stojące na biurku w jego gabinecie. Na ściance pudła widniała czerwona naklejka z białymi literami układającymi się w napis PRZENOSIĆ OSTROŻNIE, ale jego zawartość przetrwałaby zrzut nawet z większej wysokości. Miejsce owego potencjalnego „zrzutu” mieli wskazać porywacze.
– Półtora miliarda lirów – powiedział. – Banki załatwiły dostawę takiej sumy aż z Mediolanu. Pieniądze przewieziono pod silną strażą wprost do mego biura.
– W tym pudle? – spytałem zaskoczony.
– Nie. Chcieli odzyskać walizki… a to pudło było akurat na miejscu. – W jego głosie pobrzmiewało śmiertelne znużenie. – Reszta zostanie dostarczona jutro. Zareagowali szybko i z wielką wyrozumiałością, ale nawiązka, jakiej zażądali, poważnie uszczupli moje zasoby.
Wykonałem delikatny współczujący gest, gdyż wszelkie słowa były w tej sytuacji nie na miejscu. Następnie przebrałem się w uniform szofera, zaniosłem pudło do samochodu, wstawiłem je do bagażnika i odwiozłem Cenciego do domu.
Zjedliśmy późną kolację w rezydencji, choć dania pozostały, nie po raz pierwszy zresztą, nie dojedzone z uwagi na nerwowe wydarzenia minionego dnia. Cenci, tak jak poprzednio, odsunął swój talerz z odrazą, a ja znów zacząłem zastanawiać się, czy to, że jestem szczupły, nie wynika z faktu, że w obliczu ludzkiego cierpienia nie mogę jakoś niczego przełknąć. Na moją sugestię, że może nie powinienem mieszkać z nimi jak członek rodziny, Cenci odpowiadał żarliwymi zaprzeczeniami. Twierdził, że potrzebuje towarzystwa, w przeciwnym razie postrada zmysły. Mogłem mieszkać tu tak długo, jak to było konieczne. Lubił moje towarzystwo.
Ale nie tego wieczoru, miałem tego pełną świadomość. Zaniosłem kartonowe pudło do mojego pokoju, zaciągnąłem zasłony i rozpocząłem żmudną czynność polegającą na sfotografowaniu wszystkich banknotów, umieszczanych po cztery na raz pod taflą nierefleksyjnego szkła. Nawet dysponując aparatem na trójnogu, sporym zapasem filmów, zdalnym wyzwalaczem i automatycznym przesuwem taśmy, musiałem zmagać się z tym całe wieki. Nie lubiłem zostawiać takich zadań bankom lub policji, ale choć miałem w tym niejaką wprawę, byłem w stanie sfotografować nie więcej niż tysiąc pięćset banknotów na godzinę. Przy dużych okupach sprawiało to, że nocami nawiedzały mnie koszmary, w których musiałem przekładać wielkie stosy banknotów. Zgodnie z zasadami Liberty Market, nie wywołane filmy przesyłano pocztą kurierską do biura w Londynie, gdzie były wywoływane i gdzie wykonywano z nich zdjęcia w podziemnym atelier. Następnie numery banknotów wprowadzano do komputera i sortowano w kolejności od najniższych do najwyższych, oznaczano nominały i drukowano ich listy. Później listy te, także przez kurierów, docierały do doradcy terenowego, który już po zwolnieniu ofiary przekazywał je policji, by dostarczono je do wszystkich placówek bankowych w całym kraju z zapewnieniem, że każdy z kasjerów, który wychwyci choćby jeden z banknotów należących do wypłaconego okupu, zostanie sowicie nagrodzony. Taki układ wydawał się dla nas najlepszy, głównie dlatego, że sfotografowanie nie pozostawiało śladu na banknotach. Problem z fizycznym oznaczaniem pieniędzy polegał na tym, że skoro banki mogły je wykryć, to mogli to zrobić także porywacze. Banki nie miały monopolu na skanery fluorescencyjne. Liczniki geigera wykrywające radioaktywne mikroślady także nie były trudno dostępne. Miniperforacje mogły zostać zauważone w dziennym świetle przez każdego, kto miał dobry wzrok, a dodatkowe linie i oznaczenia nietrudno było wypatrzyć przez szkło powiększające. Banki, głównie z uwagi na czynnik, jakim jest czas, musiały być w stanie z łatwością wychwytywać podejrzane banknoty, a zatem niewidzialne chemiczne barwniki nie wchodziły w grę. Porywacze, znacznie bardziej dokładni, staranni, powodowani paranoicznym wręcz strachem, mieli zwyczaj sprawdzać wszystko z iście obsesyjnym oddaniem.
Читать дальше