Porywacze, którzy znajdowali na banknotach znaczniki, stawali się zabójczo niebezpieczni. Dlatego w Liberty Market nakładaliśmy oznaczenia tak skomplikowane i trudne do wypatrzenia, że niekiedy nawet sami nie byliśmy ich w stanie odnaleźć, a co dopiero mówić o wychwytywaniu ich przez banki. Składały się z przezroczystych mikropunktów (odpowiadających wielkością punktom, na które były nakładane), które po zdjęciu i włożeniu pod mikroskop ukazywały czarne logo LM, a które, oglądane przez zwykłą lupę, były całkowicie czarne. Wykorzystywano je wyłącznie przy większych nominałach oraz jako zabezpieczenie dodatkowe, na wypadek gdyby ktoś próbował podawać w wątpliwość numery sfotografowanych banknotów. Póki co, jak dotąd nie musieliśmy ujawniać istnienia tego rodzaju zabezpieczenia i chcieliśmy, aby ten stan nie uległ zmianie.
Przed świtem ledwie trzymałem się na nogach, a miałem sfotografowaną zaledwie połowę banknotów – banki nieco zbyt dosłownie potraktowały instrukcję o „niskich nominałach”. Zamknąwszy wszystkie pieniądze w pawlaczu w garderobie, wziąłem prysznic i pomyślałem, że warto by się przespać, ale po śniadaniu jak zwykle musiałem odwieźć Cenciego do biura. Mogłem funkcjonować trzy noce bez zmrużenia oka. Potem organizm odmawiał mi posłuszeństwa.
– Jeśli porywacze skontaktują się z panem – rzekłem po drodze – może im pan powiedzieć, że nie umie prowadzić. Niech pan skłamie, że musi pan mieć kierowcę. Powodem tego może być… dajmy na to… choroba serca… coś w tym rodzaju. Dzięki temu w razie potrzeby zawsze będzie mógł pan liczyć na moją pomoc.
Na tylnym siedzeniu panowała cisza i napięcie tak silne, że w pierwszej chwili nie usłyszałem, co powiedział, ale w końcu powtórzył:
– A zatem nie wie pan.
– O czym?
– Dlaczego mam własnego kierowcę.
– Przywilej zamożnych i takie tam – odrzekłem.
– Nie mam prawa jazdy.
Widziałem go jeżdżącego dżipem po prywatnych drogach na terenie posiadłości, choć faktycznie muszę przyznać, iż robił to bez większego zapału.
Po chwili rzekł: – Nie zdecydowałem się na wyrobienie prawa jazdy, ponieważ cierpię na epilepsję. Ta przypadłość towarzyszy mi niemal od urodzenia. Naturalnie radzę z nią sobie dzięki pigułkom, ale wolę nie prowadzić samochodu po drogach publicznych.
– Przepraszam – powiedziałem.
– Nic się nie stało, proszę o tym zapomnieć. Ja zapomniałem. To jedynie drobna niedogodność. – Sprawiał wrażenie, jakby ten temat go nużył, ja zaś stwierdziłem, że potraktowanie tego rodzaju zaburzenia neurologicznego jako zwyczajnej dokuczliwej dolegliwości było zbliżone do sposobu, w jaki prowadził interesy – działania rutynowe wykonywał szybko i w pierwszej kolejności, wszelkie plany zaś snuł powoli, z ogromnym namysłem. Gdy zbierałem informacje na jego temat, dowiedziałem się, że ostatnio podjął kilka decyzji, na których jego interesy znacznie ucierpiały.
Kiedy dotarliśmy do przedmieścia Bolonii, powiedział: – Jutro rano o ósmej mam być przy aparacie telefonicznym w tej przydrożnej restauracji co ostatnio. Mam zabrać ze sobą pieniądze. I czekać na niego… a raczej na instrukcje od niego. Będzie wściekły, jeśli przyjadę tam z kierowcą.
– Proszę mu to wyjaśnić. Będzie wiedział, że zawsze ma pan szofera. Niech pan mu powie dlaczego.
– Nie mogę ryzykować. – Głos mu drżał.
– Signor Cenci, jemu zależy na pieniądzach. Niech pan go przekona, że nie może pan sam prowadzić auta. Że to nie byłoby dla pana bezpieczne. Ostatnią rzeczą, jakiej by sobie życzył, to aby rozbił się pan wraz z okupem na jakiejś latarni.
– No cóż… spróbuję.
– I proszę pamiętać… On musi dać panu dowód, że Alessia jest cała i zdrowa.
– Tak. Wiem.
Wysadziłem go pod jego biurem, wróciłem do Villa Francese i, ponieważ tak właśnie robił kierowca Cenciego, kiedy rano nie był mu już potrzebny, umyłem samochód. Myłem ten cholerny wóz tak często, że znałem na pamięć każdy centymetr karoserii, ale nie mogłem być pewien, że porywacze nie obserwują posiadłości – zarówno willę jak i okolice wzgórza ze wspaniałymi skądinąd widokami można było szpiegować przez teleskop z odległości kilometra praktycznie z każdej strony. Zmiany w rutynowych zachowaniach sprzed i po porwaniu stanowiły ważne przesłanki dla kidnaperów, którzy byli często lepszymi detektywami niż detektywi i lepszymi szpiegami niż sami szpiedzy. Ludzie, którzy uczyli mnie fachu, byli detektywami, szpiegami, ale nie tylko, toteż udając szofera, musiałem myć samochody.
Kiedy skończyłem, poszedłem na górę i przespałem się kilka godzin, po czym znów zabrałem się do fotografowania, przerywając pracę tylko po to, by o tej samej porze co zwykle odebrać Cenciego z pracy. Gdy zgłosiłem się w jego biurze, zastałem na biurku drugie pudło, tym razem noszące stemple kontroli celnej w Genui.
– Czy mam je wynieść? – zapytałem.
Pokiwał powoli głową. – Jest już wszystko. Pięćset milionów lirów.
Wracaliśmy do domu w niemal kompletnym milczeniu, a ja wieczór i noc spędziłem jak poprzednio, metodycznie zwalniając spust migawki, aż poczułem się w końcu jak zombi. Do rana, gdy skończyłem, mikropunkty były umieszczone na kilku z pięćdziesięciu banknotów tysiąclirowych, aczkolwiek z braku czasu nie na większości z nich. Zapakowałem spięte gumką pliki banknotów do kartonu i zniosłem na dół do holu, by stwierdzić, że Cenci, blady ze zdenerwowania, krąży niespokojnie po jadalni.
– Jest pan! – zawołał. – Już miałem pana obudzić. Robi się późno. Już siódma.
– Jadł pan śniadanie? – spytałem.
– Nie mogę nic przełknąć. – Odruchowo zerknął na zegarek, co, jak przypuszczam, robił od dobrych paru godzin. – Lepiej już chodźmy. A jeśli coś nas zatrzyma po drodze? Jeżeli zdarzy się wypadek i szosa będzie zablokowana?
Oddech miał płytki, aleja odpowiedziałem mu z całkowitym spokojem: – Signor Cenci, proszę wybaczyć, że spytam, ale czy w całej tej nerwowej atmosferze… nie zapomniał pan wziąć pigułek?
Spojrzał na mnie tępym wzrokiem. – O tak. Oczywiście, że je wziąłem. Zawsze mam je przy sobie.
– Przepraszam…
Machnął lekceważąco ręką. – Chodźmy. Musimy już jechać.
Ruch na drodze był normalny, żadnych wypadków. Dotarliśmy na miejsce spotkania pół godziny przed czasem, ale Cenci wyskoczył z wozu, kiedy tylko zgasiłem silnik. Z miejsca, gdzie zaparkowałem, miałem niezły widok na drzwi wejściowe, przez które stale wchodzili i wychodzili ludzie.
Cenci na sztywnych nogach podszedł, aby wmieszać się między nich, a ja, jak na kierowcę przystało, osunąłem się na siedzenie i nasunąłem czapkę na oczy. Jeśli nie będę dość czujny, to najprawdopodobniej niedługo usnę…
Wtem ktoś zapukał w szybę po mojej stronie. Otworzyłem oczy i zerknąłem z ukosa, by ujrzeć młodego mężczyznę w białej, rozpiętej pod szyją koszuli i ze złotym łańcuszkiem; gestem dłoni dawał mi znaki, abym opuścił szybę.
W samochodzie szyby były opuszczane elektrycznie. Uruchomiłem zapłon i nacisnąłem właściwy guzik, poprawiając się lekko na siedzeniu.
– Na kogo pan czeka? – zapytał.
– Na signora Cenci.
– Nie na hrabiego Rieti?
– Nie. Przykro mi.
– Czy widział pan tutaj innego szofera?
– Niestety, nie.
Miał ze sobą czasopismo zwinięte w rulon i spięte gumką. Przez chwilę pomyślałem o dobrych radach moich partnerów z Liberty Market, którzy uważali, że nie należy nigdy wierzyć nieznajomemu, który ma przy sobie papierowy rulon, gdyż może się w nim znajdować ukryty nóż… ale nie przejąłem się tym zbytnio.
Читать дальше