– Nie jest pan Włochem? – zagadnął mężczyzna.
– Nie. Pochodzę z Hiszpanii.
– Och. – Rozejrzał się dookoła, jakby poszukiwał wzrokiem szofera hrabiego Rieti. Po czym jakby od niechcenia dorzucił po hiszpańsku: – Jest pan daleko od domu.
– To prawda – przyznałem.
– Skąd pan pochodzi?
– Z Andaluzji.
– Bardzo tam gorąco o tej porze roku.
– Tak.
Spędziłem całe mnóstwo szkolnych wakacji właśnie w Andaluzji, mieszkając z moim rozwiedzionym ojcem, pół-Hiszpanem, który prowadził tam hotel. Hiszpański był moim drugim językiem, który poznałem na wszelkich możliwych poziomach, od literackiego, po uliczny slang. Zawsze, gdy nie chciałem uchodzić za Anglika, udawałem Hiszpana.
– Czy pański pracodawca je śniadanie? – zapytał.
– Nie wiem – wzruszyłem ramionami – kazał mi tu czekać, więc czekam.
Jego hiszpański miał wyraźny akcent, a zdania, choć poprawne, były proste pod względem gramatycznym, podobnie jak moje, gdy mówiłem po włosku.
Ziewnąłem.
Być może pojawienie się tego mężczyzny to tylko zwykły zbieg okoliczności. Porywacze są zwykle zbyt nieśmiali, by pojawiać się otwarcie w miejscu publicznym, o ile tylko mogą, starają się nie pokazywać twarzy. Ten człowiek mógł być tym, za kogo się podawał, spokojnym, szarym obywatelem z gazetą w ręku, szukającym szofera hrabiego Rieti i mającego wolną chwilę, by zamienić kilka słów z przypadkowo spotkanym kierowcą.
To możliwe. A jeśli nie, powiem mu to, co chce wiedzieć, o ile zapyta.
– Czy zawsze wozi pan signora… Cenci? – rzucił z głupia frant.
– Jasne – odparłem. – To dobra praca. Dobre zarobki. Signor Cenci jest nader wyrozumiały. Rzecz jasna sam nigdy nie prowadzi.
– A to czemu?
Wzruszyłem ramionami. – Nie wiem. Nie ma prawa jazdy. Ktoś zawsze musi go wozić.
Nie byłem pewien, czy mnie zrozumiał, choć mówiłem dość wolno, leniwym, sennym głosem. Znów ziewnąłem i pomyślałem, że tak czy inaczej facet dowiedział się, czego chciał. Postanowiłem zapamiętać jego twarz, ot tak, na wszelki wypadek, choć było raczej mało prawdopodobne…
Odwrócił się, jakby i on uznał tę rozmowę za zakończoną, a ja spojrzałem na niego z boku, zobaczyłem jego profil i poczułem na grzbiecie lodowate ciarki. Już go wcześniej widziałem… na ulicy, przy karetce… widziałem go przez przyciemnioną szybę, gdy stał opodal z aparatami fotograficznymi na szyi. Miał wtedy na sobie kurtkę ze złotymi sprzączkami przy mankietach. Pamiętam go doskonale. Pojawił się na miejscu oblężenia… a teraz tu, w punkcie przekazania okupu, i w dodatku zadawał pytania.
To nie mógł być zbieg okoliczności.
Po raz pierwszy w całej mojej karierze znalazłem się tak niebezpiecznie blisko jednego z członków mrocznego bractwa przeciwników, z którymi mierzyłem się z upoważnienia innych, na których procesach nigdy nie bywałem i którzy nigdy nie słyszeli o moim istnieniu. Ponownie osunąłem się nisko w fotelu, opuściłem czapkę na nos i pomyślałem, że moim partnerom w Londynie na pewno nie spodoba się, że tu przyjechałem. Całą konspirację trafił szlag.
Skoro ja widziałem wtedy jego, on równie dobrze mógł ujrzeć mnie.
Ale to może wcale nie miało znaczenia – o ile, rzecz jasna, uwierzył w historyjkę o hiszpańskim kierowcy znudzonym długim czekaniem. Jeżeli uwierzył w znudzonego hiszpańskiego kierowcę, to odpuści i zapomni o mnie jak najszybciej. Jeżeli jednak nie zdołałem go przekonać, to zaraz będę tu siedział i stygł z nożem pomiędzy żebrami.
Teraz, gdy o tym pomyślałem, mimowolnie przeszył mnie dreszcz. Nie spodziewałem się takiego spotkania i początkowo jedynie instynkt oraz nabyte umiejętności, w połączeniu z autentycznym zmęczeniem sprawiły, że odpowiedziałem mu tak, jak odpowiedziałem. Ogarnęło mnie przerażenie na samą myśl, że przeżycie Alessi mogło zależeć od jednego ziewnięcia.
Czas płynął. Nadeszła i minęła ósma. Czekałem, udając, że śpię. Nikt nie podszedł do mego wciąż otwartego okna, aby zapytać mnie o cokolwiek.
Cenci wrócił dopiero po dziewiątej, niemal biegł, potykał się o własne nogi, był cały spocony. Wysiadłem z wozu, gdy tylko go ujrzałem, otworzyłem przed nim tylne drzwiczki i pomogłem mu, jak na usłużnego szofera przystało.
– O Boże… – wychrypiał. – Już myślałem, że nie zadzwoni… To trwało tak długo.
– Czy Alessi nic nie jest?
– Wszystko… w… porządku.
– A teraz dokąd?
– Och… – Wziął kilka głębokich oddechów, aby się uspokoić, podczas gdy ja wróciłem za kółko i uruchomiłem silnik. – Musimy pojechać do Mazary, to jakieś dwadzieścia kilometrów na południe. Jest tam inny przydrożny bar… i drugi telefon. Mamy być na miejscu za dwadzieścia minut.
– Uhm – mruknąłem. – A jak tam dojechać?
Odparł niejasno: – Umberto wie – co niezbyt mi pomogło, gdyż Umberto, jego etatowy kierowca, w dalszym ciągu cieszył się nieplanowanym urlopem. Wyjąłem mapę ze schowka na rękawiczki i rozłożyłem na fotelu pasażera obok mnie, usiłując bez powodzenia odnaleźć Mazarę i równocześnie wyprowadzić wóz z parkingu.
Droga, na której się znaleźliśmy, biegła z zachodu na wschód. Wybrałem pierwszy duży zjazd na południe, a gdy tylko opuściliśmy autostradę, zatrzymałem wóz na poboczu, aby zorientować się w położeniu. Jeszcze jeden zakręt, uznałem, i powinna być tablica: i rzeczywiście, dotarliśmy do Mazary – która okazała się zaledwie małą wioską na rozstajach dróg – z zapasem czasu, który pozwolił na krótkie wytchnienie.
Po drodze Cenci powiedział: – Alessia czytała fragment dzisiejszej gazety… to musiało być nagranie z taśmy, bo nie przerwała czytania, gdy się do niej odezwałem… ale mimo to dźwięk jej głosu…
– To na pewno była ona?
– O, tak. Zaczęła jak zwykle od wspomnienia z dzieciństwa, zgodnie z pana sugestią. To na pewno była Alessia, moja najukochańsza córeczka.
To dobrze, pomyślałem. Jak dotąd nieźle.
– On powiedział… – Cenci głośno przełknął ślinę. – Powiedział, że jeśli tym razem okup będzie wyposażony w urządzenia naprowadzające, zabije ją. Powiedział, że jeśli banknoty zostały w jakikolwiek sposób oznaczone, zabije ją. Zagroził, że jeśli jesteśmy śledzeni… nie wykonamy jego poleceń co do joty… albo coś… COKOLWIEK, pójdzie nie tak… po prostują zabije.
Pokiwałem głową. Wierzyłem w to. Druga szansa to i tak swego rodzaju cud. Na trzeci nie mieliśmy co liczyć.
– Przysięga pan… – zapytał z przejęciem – że nie znajdą niczego na banknotach?
– Przysięgam – zapewniłem.
W Mazarze Cenci natychmiast pobiegł do telefonu, lecz i tym razem zmuszony był czekać długo i w narastającym napięciu. Ja, tak jak wcześniej, siedziałem w samochodzie i czekałem cierpliwie, jakby problemy mego pracodawcy ani trochę mnie nie obchodziły, a ukradkiem przeglądałem mapę.
Wspomniany bar był w rzeczywistości małą kafejką przy stacji benzynowej, gdzie można było wypić espresso i zatankować. Ludzie przyjeżdżali i odjeżdżali, ale raczej niewielu. Letnie słońce sprawiało, że było coraz goręcej, a ja, jak na dobrego kierowcę przystało, uruchomiłem silnik i włączyłem klimatyzację.
Wrócił z marynarką przewieszoną przez ramię i ciężko, z wyraźną ulgą osunął się na kanapę w klimatyzowanym wnętrzu samochodu.
– Casteloro – powiedział. – Czemu on to robi?
– To standardowa procedura, która ma go upewnić, że nie jesteśmy śledzeni. Z uwagi na to, co zdarzyło się ostatnim razem, musi zachować szczególną ostrożność. Być może będzie nas tak ganiał z miejsca na miejsce przez pół dnia.
Читать дальше