Spojrzałem na niego. – Czy przedyskutowali to wszystko między sobą? Słyszał pan, jak snują plany wyjścia? Wychwycił pan to dzięki podsłuchowi?
Pokręcił głową. – Nie. Ani słowa.
– I zadzwonili do pana niemal zaraz po tym, jak Alessia wróciła do domu?
– Podejrzanie szybko.
– Nie przypuszcza pan, że mają krótkofalówkę? – spytałem.
– Tak. – Westchnął. – Przez ostatnich parę dni monitorowaliśmy częstotliwości radiowe. Bez rezultatu, choć parę razy przyszło mi do głowy, że porywacze otrzymują dokładne instrukcje, co mają robić.
Instrukcje, dodałem w duchu, od kogoś nader inteligentnego, opanowanego i zuchwałego. Szkoda, że ktoś taki wykorzystywał swój niepośledni potencjał do celów przestępczych.
– Co zamierzają zrobić z okupem? – zapytałem.
– Zostawią w mieszkaniu.
Zerknąłem na ekran, który wskazywał umiejscowienie nadajnika ukrytego w walizce z okupem, ale panel był ciemny. Nachyliłem się, włączyłem ekran i po chwili ujrzałem na nim mrugające wciąż w tym samym miejscu światełko sygnalizatora. Przynajmniej walizka musiała być nadal w mieszkaniu.
– Chciałbym pójść tam jako przedstawiciel signora Cenci – oznajmiłem. – Aby dopilnować, że wszystko zostanie należycie zabezpieczone.
– No dobrze – odparł Pucinelli, tłumiąc w sobie irytację.
– To spora kwota – dodałem, choć nie było to konieczne.
– No tak… oczywiście… – Wydawał się poirytowany, chyba dlatego, że sam był człowiekiem z gruntu uczciwym, a do tego komunistą. Taka fortuna w rękach jednego człowieka stanowiła dla niego jawny afront i nie przejąłby się zbytnio, gdyby Cenci stracił te pieniądze.
Okna w mieszkaniu po drugiej stronie ulicy wciąż były pozamykane. Podobnie jak okna w innych mieszkaniach w całym domu, chociaż upał był nie do wytrzymania.
– Czy oni nigdy ich nie otwierają? – spytałem.
Pucinelli zerknął na budynek. – Porywacze uchylają lekko okna, zwykle o świcie, kiedy wyłączamy reflektory. Żaluzje są jednak przez cały czas opuszczone, nawet wtedy ich nie podnoszą. W żadnym z pozostałych mieszkań nie ma nikogo. Usunęliśmy wszystkich lokatorów z uwagi na bezpieczeństwo.
W głębi ulicy dostrzegłem jakieś poruszenie. Większość radiowozów już odjechała, przez co przed domem zrobiło się znacznie więcej miejsca. Za dwoma policyjnymi wozami, które wciąż tam stały, klęczało czterech uzbrojonych carabinieri. Byli wyraźnie spięci. Czekali. Metalowe zapory ustawione w głębi ulicy powstrzymywały napływ gapiów, a furgon telewizyjny wydawał się zamknięty na cztery spusty. W cieniu na ziemi siedziało paru fotoreporterów, sącząc piwo z puszek. Płacz niemowlęcia, dochodzący do nas dzięki aparatowi podsłuchowemu, zamilkł, ale w całym mieszkaniu panowała teraz cisza. Bądź co bądź była pora sjesty. Wtedy z budynku wyszła młoda kobieta, tuląc do piersi niemowlę i osłaniając drugą ręką oczy od słońca. Włosy i ubranie miała w nieładzie i była w zaawansowanej ciąży.
Pucinelli podskoczył jak oparzony, zerknął na zegarek i rzekł: – Zaczęli za wcześnie – po czym wybiegł z furgonetki.
Obserwowałem przez przyciemnioną szybę, jak podbiegł do kobiety i ujął za rękę. Odwróciła głowę ku niemu, a potem zaczęła osuwać się na ziemię. Pucinelli schwycił niemowlę i gniewnym ruchem głowy dał znak swoim ludziom ukrytym za radiowozem.
Jeden rzucił się naprzód, bezceremonialnie podźwignął mdlejącą kobietę na nogi i wciągnął do jednego z radiowozów. Pucinelli spojrzał na dziecko z ukosa, skrzywił się, i trzymając na odległość wyprostowanych ramion, oddał je matce, po czym z grymasem obrzydzenia wytarł dłonie w chustkę.
Fotoreporterzy i obsługa wozu telewizyjnego natychmiast się ożywili, a w chwilę potem z budynku wyłonił się młody, korpulentny mężczyzna, zrobił trzy kroki i powoli uniósł obie ręce do góry.
Pucinelli, ukryty teraz za drugim radiowozem, sięgnął ręką do środka auta, wyjął stamtąd megafon i uruchomiwszy go, zaczął mówić:
– Połóż się na chodniku. Nogi i ręce szeroko.
Pulchny, młody mężczyzna zawahał się przez chwilę, jakby chciał zrejterować, ale w końcu wykonał polecenie.
Pucinelli znów się odezwał: – Nie ruszaj się. Ani drgnij. Nie będziemy strzelać.
Zapanowała chwila pełnej napięcia ciszy. Zaraz potem z budynku wyszedł mniej więcej sześcioletni chłopiec, w szortach, koszulce i niebiesko białych trampkach. Matka rozpaczliwie zamachała do niego przez szybę samochodu, a chłopiec natychmiast podbiegł do niej, zerkając nerwowo przez ramię na mężczyznę rozciągniętego na chodniku.
Podkręciłem na pełny regulator odbiornik przekazujący dźwięk z podsłuchu założonego w mieszkaniu, ale nie usłyszałem żadnych rozmów, a jedynie ściszone stęknięcia i inne, bliżej nieokreślone odgłosy. Kiedy nawet one ucichły, na ulicę wyszedł kolejny mężczyzna, tym razem młodszy, z rękoma związanymi za plecami. Wydawał się wychudzony i zaniedbany, miał kilkudniowy zarost. Na widok porywacza rozciągniętego na chodniku, stanął jak wryty.
– Proszę podejść do radiowozu – rzekł przez megafon Pucinelli. – Jest pan już bezpieczny.
Mężczyzna nie był w stanie ruszyć się z miejsca. Pucinelli, znów narażając się na ostrzał ze strony znajdującego się jeszcze w mieszkaniu uzbrojonego porywacza, podszedł jak gdyby nigdy nic, ujął mężczyznę pod rękę i odprowadził do radiowozu, w którym siedziała już jego żona.
Psychiatrzy, którzy obserwowali wraz ze mną przebieg wydarzeń, z dezaprobatą pokręcili głowami, widząc tę manifestację odwagi Pucinellego. Sięgnąłem po lornetkę, leżącą na ławce opodal, i spojrzałem przez nią w okna mieszkania, lecz nic się w żadnym z nich nie pojawiło. Następnie zlustrowałem grupkę gapiów za zaporą na końcu ulicy i przyjrzałem się uważnie fotoreporterom, lecz nie dostrzegłem wśród nich mężczyzny z parkingu.
Odłożyłem lornetkę, a czas stopniowo zaczął się dłużyć w upale i ciszy, aż w końcu przemknęło mi przez myśl – zresztą nie tylko mnie – że może jakimś nieszczęśliwym zrządzeniem losu cała ta operacja poddania się zakładników zakończyła się fiaskiem. Z urządzenia podsłuchowego nie dochodził żaden dźwięk. Na ulicy panował spokój. Odkąd z budynku wyszła kobieta z niemowlęciem, upłynęło czterdzieści sześć minut.
Pucinelli znów przemówił przez megafon, głos miał silny, zdecydowany, lecz pozbawiony agresji: – Wyprowadź dziecko. Nic ci nie grozi. Nic się nie wydarzyło. Pucinelli powtórzył polecenie. Zero reakcji.
Pomyślałem o broni, desperacji, samobójstwie, morderstwie i odwecie.
Znów rozległ się głos Pucinellego: – Jeżeli chcesz uniknąć pójścia za kratki, masz teraz jedną, jedyną szansę, wykorzystaj ją i rób, co mówię. Postępuj zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami.
Bez rezultatu.
Pucinelli włożył megafon do radiowozu, a po chwili w jego dłoni pojawił się pistolet. Policjant wsunął go z tyłu za pasek i bez chwili wahania przemaszerował na drugą stronę ulicy i wszedł do budynku.
Policjanci wstrzymali na moment oddech, po czym zaczęli wykonywać rękoma nerwowe gesty, a ja zadałem sobie w myślach pytanie, czy w podobnych okolicznościach miałbym dość ikry, aby zrobić to samo co Pucinelli. Nie było słychać strzałów – a w każdym razie my ich nie usłyszeliśmy. Cisza przedłużała się.
Carabinieri za radiowozami, pozbawieni dowódcy, zaczęli się coraz bardziej niepokoić, widziałem, jak popatrują jeden na drugiego, niepewni, co mają robić dalej, i znacząco wymachują trzymaną w rękach bronią. Technik w furgonetce mamrotał coś złowieszczo pod nosem, a podsłuch w mieszkaniu w dalszym ciągu milczał. Jeśli już wkrótce nic się nie wydarzy, pomyślałem, nastąpi kolejny powodowany emocjami, destrukcyjny, absolutnie niepożądany atak carabinieri.
Читать дальше