Jerry podreptał i powrócił z Cassem, który wydawał się szarpany na przemian niepokojem i szyderstwem. Na widok Mickeya niepokój natychmiast wziął górę. Pobiegł po Humbera, zakazując Jerry’emu otwierania drzwi do boksu.
Humber, opierając się na lasce, kroczył powoli przez stajnię, a u jego boku dreptał dużo niższy Cass. Humber długo przyglądał się Mickeyowi. Potem przeniósł wzrok na Jerry’ego, trzęsącego się na samą myśl, że każą mu zająć się koniem w takim stanie, a następnie spojrzał na mnie. Stałem przy wejściu do sąsiedniego boksu.
– To jest boks wierzchowca pana Adamsa – powiedział do mnie.
– Tak, proszę pana. On pojechał właśnie z panem Adamsem.
Zmierzył mnie wzrokiem od stóp do głowy, potem Jerry’ego i w końcu powiedział do Cassa: – Lepiej, żeby Roke i Weber zamienili się końmi. Zdaję sobie sprawę, że obaj nie mają za grosz odwagi, ale Roke jest dużo większy, silniejszy i starszy.
A także, pomyślałem w przypływie wewnętrznego olśnienia, Jerry ma ojca i matkę, którzy mogą być niewygodni, jeżeli coś mu się stanie, podczas gdy w kartotece Roke’a pod nagłówkiem „krewni” wpisano „nie ma”.
– Nie wejdę tam sam, proszę pana – powiedziałem. – Cass będzie musiał asekurować mnie widłami, kiedy będę wyrzucał gnój. – I pomyślałem, że nawet w takiej sytuacji będziemy mieli obaj dużo szczęścia, jeżeli nas nie kopnie.
Cass, ku mojemu ogromnemu rozbawieniu, zaczął szybko tłumaczyć Humberowi, że jeżeli ja się za bardzo boję, to on zawoła innego stajennego do pomocy. Humber jednak nie zwrócił najmniejszej uwagi na żadnego z nas, ale ponuro przyglądał się nadal Mickeyowi.
Wreszcie odwrócił się do mnie i powiedział: – Weź wiadro i chodź do kantoru.
– Puste wiadro, proszę pana?
– Tak – odparł niecierpliwie – puste.
Odwrócił się i spokojnie pokuśtykał do podłużnej ceglanej chatki. Wziąłem wiadro z boksu mojego konia, poszedłem za Humberem i czekałem przy drzwiach.
Wyszedł z niewielkim szklanym słoikiem z apteczną nalepką wjednej ręce i łyżką w drugiej. Słoik był w trzech czwartych napełniony białym proszkiem. Skinął, bym podszedł bliżej z wiadrem i wsypał tam pół łyżki proszku.
– Nalej tylko jedną trzecią wody. I wstaw to do żłobu Mickeya, żeby nie mógł przewrócić nogą. Jak to wypije, uspokoi się.
Wrócił z łyżką i słoikiem z powrotem do kantoru, a ja tymczasem wziąłem w garść proszku z wiadra i zawinąłem w listę koni ukrytą w kieszeni pasa. Oblizałem następnie palce, drobinki proszku miały lekko gorzkawy posmak. Na słoiku, który widziałem w szafie umywalni, była nalepka „rozpuszczalny fenobarbiton”. Zadziwiająca była jedynie ilość tego proszku, jaką Humber miał pod ręką.
Nalałem do wiadra wody, wymieszałem ręką i wróciłem pod boks Mickeya. Cass zniknął. Jerry był z drugiej strony stajni i obrządzał innego konia. Rozejrzałem się za kimś do pomocy, ale wszyscy przezornie zniknęli z pola widzenia. Zakląłem. Nie miałem zamiaru wchodzić sam do boksu Mickeya; byłoby to czystą głupotą.
Humber wrócił przez podwórze.
– Wchodź – powiedział.
– Rozleję wodę, umykając przed nim, proszę pana.
Kopyta Mickeya waliły wściekle w ścianę.
– Chodzi o to, że brak ci odwagi.
– Trzeba być skończonym głupcem, żeby w pojedynkę wejść do niego, proszę pana – rzekłem ponuro.
Przyjrzał mi się, ale musiał się zorientować, że dalsze nalegania nie miały żadnego sensu. Złapał nagle stojące pod ścianą widły, przerzucił je do prawej ręki, a laskę do lewej.
– No, to teraz właź – rzucił chrapliwie. – Tylko nie trać czasu. Wyglądał naprawdę niezwykle w swoim ubraniu jak z żurnala z tak niekonwencjonalną bronią w rękach. Miałem nadzieję, że będzie postępował równie zdecydowanie, jak brzmiał jego głos.
Otworzyłem drzwi boksu i wszedłem do środka; niesłusznie podejrzewałem, że Humber schowa ogon pod siebie i zostawi mnie samego. Zachowywał się równie obojętnie jak zwykle, jak gdyby strach przekraczał jego wyobraźnię. Skutecznie trzymał Mickeya najpierw z jednej strony boksu, a potem z drugiej, kiedy ja zmieniałem ściółkę, i pozostał też niewzruszony na stanowisku, gdy zabierałem niezjedzone jedzenie ze żłobu i stawiałem na miejsce wiadro z przyprawioną wodą. Nie było to łatwe również i dla niego. I zęby, i kopyta Mickeya były bardziej ruchliwe i niebezpieczne niż poprzedniego wieczoru.
W obliczu chłodnego spokoju Humbera bardzo przygnębiająca była konieczność zachowywania się po tchórzowsku, chociaż znacznie trudniej byłoby mi robić to w obecności Adamsa.
Kiedy skończyłem, Humber kazał mi wyjść przodem, a następnie wycofał się sam. Jego nienagannie wyprasowany garnitur nawet się nie zgniótł w wyniku tych wyczynów.
Zamknąłem drzwi, zabezpieczyłem zasuwkę i robiłem, co mogłem, by wyglądać na całkowicie przestraszonego. Humber patrzył na mnie z niesmakiem.
– Roke – powiedział sarkastycznie – mam nadzieję, że poradzisz sobie z Mickeyem, kiedy będzie na pół śpiący od narkotyków.
– Tak, proszę pana – wymamrotałem.
– A więc, żeby nie wyczerpać twoich mizernych zapasów odwagi, proponuję, żebyśmy przez kilka dni dawali mu narkotyki. Za każdym razem, kiedy będziesz mu dawał wodę, poprosisz mnie albo Cassa i wsypiesz tam środek uspokajający. Rozumiesz?
– Tak, proszę pana.
– W porządku – odprawił mnie ruchem ręki.
Wyniosłem słomę na stertę gnoju i tam przyjrzałem się dokładnie bandażowi, który zrzucił Mickey. Wizykatoria to czerwona pasta. Na próżno szukałem śladów czerwonej pasty na nodze Mickeya, nie było jej też na bandażu. A jednak sądząc z rozmiarów i bólu, jaki sprawiała koniowi rana, powinno tam być co najmniej pół szklanki wizykatorii.
Tego popołudnia znów zabrałem Jerry’ego na motocyklu do Posset i obserwowałem, jak radośnie buszował po sklepie z zabawkami. Na poczcie czekał na mnie list od Octobra.
„Dlaczego w ubiegłym tygodniu nie otrzymaliśmy raportu? Pana obowiązkiem jest informować nas na bieżąco o sytuacji”.
Podarłem kartkę, zaciskając usta. Obowiązkiem. Tylko tego było mi trzeba, żeby stracić cierpliwość. Zostałem u Humbera, by znosić pewną odmianę niewolnictwa wcale nie z poczucia obowiązku. Zrobiłem tak dlatego, że byłem uparty i lubiłem kończyć to, co zacząłem, i – choć może zabrzmi to pompatycznie – także dlatego, że naprawdę chciałem, o ile w ogóle było to możliwe, wyrwać brytyjski sport wyścigowy ze szponów Adamsa. Gdyby chodziło tylko o obowiązek, dawno już oddałbym Octobrowi jego pieniądze i zniknął.
„Pana obowiązkiem jest informować nas na bieżąco o sytuacji”. Ciągle jeszcze jest na mnie zły z powodu Patty, pomyślałem posępnie, i dlatego napisał to zdanie. Wiedział, że tak mi dopiecze.
Napisałem swój raport.
„Pański pokorny i posłuszny sługa żałuje, że nie mógł wypełnić swego obowiązku w ubiegłym tygodniu i nie poinformował pana o sytuacji.
Sytuacja ciągle jeszcze jest niejasna, poza pewnym użytecznym faktem. Żaden z tamtej jedenastki koni nie dostanie już więcej dopingu, ale koń o nazwie Six-Ply ma być następnym zwycięzcą. Właścicielem jego jest obecnie pan Henry Waddington z Lewes w hrabstwie Sussex.
Czy mogę prosić o odpowiedzi na następujące pytania:
1. Czy załączony proszek jest rzeczywiście rozpuszczalnym fenobarbitonem?
2. Jakie są fizyczne cechy (szczegółowe) koni wyścigowych Chin-Chin, Kandersteg i Starlamp?
3. Kiedy drużyna Blackburn grając na własnym boisku pokonała Arsenał?”
Читать дальше