– W końcu o to nam przecież chodziło.
– Kupujcie „Famę”, waszą mścicielkę – powiedział na wpół ironicznie Derry. – Specjalność: rozbijanie gangów.
Uznając ten dowcip za niesmaczny, Jan Łukasz spojrzał na niego kwaśno, jak zwykle traktując posłannictwo „Famy” z niewzruszoną powagą. Poprosiłem go, żeby zadzwonił do znajomego bukmachera i dowiedział się, jak wyglądają zakłady przed Pucharem Latarnika, na co, ze zdziwioną miną, ale bez słowa komentarza, wykręcił numer. Zadał pytanie, wysłuchał z rosnącą uwagą odpowiedzi i zanotował jakieś liczby. Po skończeniu rozmowy ściągnął usta, jakby chciał gwizdnąć, i potarł grdykę.
– Mówi, że od wczorajszego popołudnia Charlie Boston zabiega o postawienie na Tomcia Palucha około pięćdziesięciu tysięcy funtów u innych bukmacherów. Z powodu twoich artykułów i naszej akcji ochrony konia, wszyscy czują, że sprawa mocno śmierdzi, i są w kropce, czy przyjmować zakłady, czy nie. Przyjmuje je tylko kilka największych przedsiębiorstw totka.
– Jeżeli Boston nie zdoła postawić forsy u innych, a Tomcio Paluch wygra, to przepadnie z kretesem, ale jeżeli Tomcio Paluch przegra, to zgarnie do kieszeni zarówno działkę własną jak i Vjoersteroda, i wyjdzie na tym lepiej, gdybyśmy nic nie robili – powiedziałem. – Jeżeli uda mu się postawić tę forsę u innych, a Tomcio Paluch wygra, to będzie się cieszył, a jeżeli postawi i Tomcio Paluch przegra, to wyrzuci w błoto wszystkie pieniądze, dla których popełniono te przestępstwa.
– Trudny wybór – orzekł Derry. – Że tak powiem, na czworo babka wróżyła.
– Czy to możliwe, żeby wiedział o ataku kolki? – spytał Jan Łukasz.
Po rozważeniu tej kwestii doszli do wniosku, że skoro chce postawić na konia u innych, to nie wie. Jan Łukasz zadzwonił jeszcze raz do tego samego znajomego bukmachera i doradził mu, żeby przyjął od Bostona tyle pieniędzy, ile może.
– No, a potem okaże się, cholera, że wszystkie inne konie odpadły, a Tomcio Paluch wygrał – powiedział ponuro, odkładając słuchawkę.
Wraz z Derrym pojechałem specjalnym pociągiem na wyścigi do Heathbury Park. Niebiosa sprzyjały organizatorom i fundatorom Pucharu Latarnika. Mroźny poranek był słoneczny i bezwietrzny, wprost wymarzony. Derry powiedział, że tak piękna pogoda z pewnością ściągnie tłumy i że, jego zdaniem, wygra Zygzak. Zwrócił uwagę na mój chory wygląd. Odparłem, że i tak wyglądam lepiej niż wczoraj. Dojechaliśmy do celu jak zwykle w duchu wzajemnej życzliwości i pomyślałem bez związku, czemu nie przeistoczyła się ona dotąd w trwałą przyjaźń.
To pierwsze słusznie przewidział. Tor Heathbury Park pękał w szwach. Wstąpiłem najpierw do biura Ondroya, sąsiadującego z pokojem, w którym ważono dżokejów, i zastałem tam tłumek ludzi, czekających, żeby zamienić z nim słowo, ale zauważył mnie w ciżbie i przywołał zapraszającym gestem.
– Cześć – powiedział obracając się w fotelu, żeby pogadać ze mną na boku. – Znów miałem kłopoty przez twojego narowistego pupila… ten Roncey to istna zaraza.
– Co zrobił?
– Zjawił się dziś o dziesiątej gotów się wściec, gdyby koń przyjechał choć minutę po dwunastej, a kiedy się dowiedział, że już tu jest, to też się wściekł i miał pretensje, że go nie zawiadomiono.
– Nie ma łatwego charakteru – przyznałem.
– To jeszcze nie wszystko. Około ósmej rano zadzwonił do mnie strażnik, że kręci się tu facet i chce się dostać do środka. Zaproponował mu jedną łapówkę, potem drugą, większą, i próbował też wśliznąć się niepostrzeżenie, kiedy strażnik kłócił się z którymś ze stajennych. Wyskoczyłem więc z domu na zwiad i rzeczywiście, jakiś przysadzisty osobnik obchodził od tyłu zabudowania stajenne szukając nie strzeżonego wejścia. Zaprowadziłem go przed stajnię i strażnik poświadczył, że to ten sam gość, więc spytałem go, kim jest i czego chce. Nie odpowiedział. Twierdził, że nie popełnił żadnego przestępstwa. Puściłem go. Nic mu nie mogłem zrobić.
– Szkoda.
– Chwileczkę. Kiedy się oddalił, podchodzi do mnie kierownik toru i z miejsca pyta: „A co tu robi Charlie Boston?”
– Co takiego?
– Właśnie. Myślałem, że to nazwisko coś panu powie. Ale jeżeli chciał dopaść Tomcia Palucha, to zabierał się do tego wyjątkowo niezręcznie.
– Ani sprytu, ani krzepy – powiedziałem. Spojrzał na mnie z wyrzutem.
– Jeżeli to tylko Charlie Boston zagrażał Tomciowi Paluchowi, to czy pan odrobinę nie przesadził?
– Proszę przeczytać kolejny odcinek mojego sensacyjnego serialu w „Famie” – odparłem kpiarsko.
Roześmiał się i odwrócił na dobre do niecierpliwiącej się kolejki. Wyszedłem na wybieg dla koni rozmyślając o Bostonie i jego daremnych próbach dotarcia do konia. O Bostonie, który myślał za pomocą mięśni. W dodatku nie swoich, a cudzych. Kiedy jego chłopcy poszli na chorobowe, a Vjoersterod i Ross przenieśli się na tamten świat, został sam, bezbronny jak ostryga po otwarciu muszli.
Możliwe też, że ogarnęła go desperacja. Skoro usiłował przenieść pięćdziesiąt tysięcy funtów do innych bukmacherów, straciłby jak nic dziesięć razy tyle – ponad pół miliona – gdyby Tomcio Paluch wygrał. Krach nie z tej ziemi. Ewentualność wywołująca popłoch i skłaniająca do lekkomyślności z coraz gwałtowniejszą siłą, w miarę zbliżania się terminu gonitwy.
Doszedłem do wniosku, że Roncey powinien dzielić ze mną troskę o bezpieczeństwo konia i zacząłem go wypatrywać w tłumie. Rozglądając się na boki, skręciłem za róg i omal nie wpadłem na kogoś, kto stał przy tablicy „Wyniki z innych torów”. Już miałem przeprosić, kiedy spostrzegłem, kto to jest.
Gail.
Najpierw zobaczyłem w jej oczach zaskoczeniem a potem niepewność. Bardzo możliwe, że po mnie było widać to samo. Bardzo możliwe, że nasze spotkanie wstrząsnęło nią do głębi, tak jak i mną. Jednak gdybym się chwilę nad tym zastanowił, mógłbym przewidzieć, że przyjedzie na Puchar Latarnika, żeby zobaczyć, jak pobiegnie koń jej wuja.
– Ty? – odezwała się nieśmiało, tracąc nieco ze zwykłej pewności siebie.
– A to ci niespodzianka – odparłem beztrosko, choć wcale się tak nie czułem.
– Spodziewałam się, że cię zobaczę – powiedziała. Gładkie, kruczoczarne włosy Gail lśniły w słońcu, którego promienie złociły rysy jej miedzianobrązowej twarzy. Usta, które kiedyś całowałem, były różane. Ciało, które tak lubiłem nagie, okrywał turkusowy płaszcz. To już tydzień, pomyślałem bez uczucia. To już tydzień odkąd wyszedłem z pokoju hotelowego, zostawiając ją w łóżku.
– Wuj z ciotką przyjechali? – spytałem.
Towarzyska pogawędka. Ukrywanie rany, która nie zaczęła się jeszcze nawet zabliźniać. Nie powinienem w ogóle zostać zraniony. Sam sobie byłem winien. Nie miałem prawa się skarżyć.
– Są w barze. Gdzieżby indziej – odparła.
– Napijesz się czegoś? Potrząsnęła głową.
– Chcę się… wytłumaczyć. Widzę, że wiesz… muszę to wyjaśnić.
– Nie ma potrzeby. A może kawy?
– Posłuchaj.
Zesztywniałem cały, czując, że nawet usta same mi się zacięły. Zmusiłem się, żeby je rozerwać i narzuciłem sobie spokój.
– Dobrze.
– Czy już… czy twoja żona się z tobą rozwiedzie?
– Nie.
– Ach taaak – odparła z przeciągłym westchnieniem. – Wobec tego przepraszam, jeżeli miałeś przeze mnie nieprzyjemności. Ale dlaczego kazała cię śledzić, jeśli nie chce się z tobą rozwieść?
Читать дальше