Jeszcze mocniej drapie ścianę. Raz w górę, raz w dół. Wpychać i ciągnąć. Wgryzać się w ścianę jak zawzięty gryzoń. Jestem mysz, myślał. Robię sobie mysią dziurę.
Widział swój dom, rodzinę czekającą na niego.
Zacisnął zęby. Nagle ręka osunęła mu się i poczuł jak drzazga wbija się w jego palec. Nie zareagował na raptowny, ostry ból.
Jestem mysz-wojownik.
Kiedy usuwał ostatni okruch mocujący deseczkę w ścianie, poczuł, że ogarnia go fala radości, tak jak wtedy, gdy wciskał się w ramiona mamy.
Przypomniał mu się jednocześnie szeroki, niedźwiedzi uścisk taty i bijące od niego ciepło. Karen i Lauren tyle razy też chciały przytulać i całować go, ale tym razem, postanowił z uśmiechem, pozwoli im na to, chociaż w zasadzie jest za duży i za dorosły na takie rzeczy.
– Dziadku, myślę, że następna jest już wystarczająco obluzowana. Przynieś ten kawałek metalu.
Sędzia Pearson przyniósł blaszkę, ścisnął ją w dłoni, wyobrażając sobie, jak opuszcza ją wprost na głowę jednego z ich strażników, i podszedł do ściany.
– Świetnie, Tommy. Już niedługo nas tu nie będzie.
– Spróbuj.
Sędzia wcisnął metal pod deszczułkę i krótkim ruchem podważył ją. Rozległ się przytłumiony chrzęst i po chwili drewno ustąpiło z trzaskiem.
– W porządku – powiedział sędzia.
– Dłubać dalej? Sędzia wyprostował się.
– A może zrób sobie przerwę… – zaczął, lecz w tym samym momencie uniósł rękę. – Ciii…
Tommy znieruchomiał.
– Ktoś tu idzie! – powiedział chłopiec. Poczuł się tak, jakby ktoś zrabował jego wiatr, i ogarnęła go złość.
Dobiegło ich skrzypnięcie drzwi i zbliżające się kroki.
– Pospiesz się! – ponaglił sędzia.
Tommy błyskawicznie oczyścił podłogę wokół siebie, zgarniając śmieci i drzazgi w kąt. Jednym susem znalazł się przy swoim łóżku i schował gwóźdź pod materac. Sędzia szybko wpasował metalową klamrę na miejsce. Usłyszeli, jak zatrzask u drzwi ustąpił, i obaj spojrzeli na drzwi. To był Bill Lewis, trzymający tacę z posiłkiem.
Sędzia poczuł ulgę. Wstał, kładąc rękę na ramieniu Tommy'ego, starając się uspokoić jego szybki oddech.
Nie zauważy, pomyślał. Olivia natychmiast dostrzegłaby po naszych oczach, że coś jest nie tak. Lewis nie jest jednak aż tak czujny.
– Niestety, znowu sandwicze. – Zażyłość, rosnąca z każdą godziną kontaktu z więźniami, zabrzmiała nutką żartobliwości w głosie Lewisa. – Na twój, Tommy, dałem trochę więcej galaretki. Spróbuję wykombinować coś ciepłego na wieczór. Może uda mi się wyskoczyć po pizzę albo kurczaka. Co byście woleli?
– Pizzę – odparł Tommy bez namysłu, wciąż czując zamęt w głowie.
– Kurczaka – powiedział sędzia. Bill Lewis uśmiechnął się.
– Zobaczymy. – Postawił tacę obok nich.
Sędzia wziął sandwicza, z niechęcią patrząc na zimne plasterki masła arachidowego i galaretki, po czym odłożył go i sięgnął po kiełbaskę z majonezem. Następnie przesunął tacę do Tommy'ego, który z niechęcią strącił kawałek masła arachidowego i galaretkę z kanapki. Sędzia widział, jak chłopiec ugryzł kęs z rezerwą, patrząc jednocześnie na podłogę przy ścianie, gdzie przed chwilą pracowali. Przeszył go dreszcz strachu, ale szybko go zwalczył i pochylił się klepiąc wnuka po kolanie, próbował w ten sposób dyskretnie zająć uwagę chłopca. Zwrócił się do Lewisa z uśmiechem, myśląc jednocześnie: Wynoś się stąd! Lewis jednak rozsiadł się wygodnie na łóżku naprzeciwko więźniów. Cholera! – pomyślał sędzia. Zostaw nas samych! Zamiast tego jednak zapytał:
– Jak posuwają się sprawy? Lewis pokręcił przecząco głową.
– Ona udzieli wam informacji – odparł.
– A nie mógłbyś zdradzić nam co nieco? – poprosił sędzia.
– Słuchajcie, tu rządzi Olivia. To jej show i jak dotąd wszystko idzie zgodnie z tym, co sobie wyobrażała. Dlaczego miałbym spieprzyć jej interes?
– Przecież nikomu to nie zaszkodzi. Lewis wzruszył ramionami.
– Przepraszam, ale nie.
– Co w tym jest takiego? – nie ustępował sędzia. – Wszystko, o co pytam, to czy sprawy posuwają się do przodu. Chyba mógłbyś powiedzieć, czy tak, czy nie. Spójrz na nas. Tkwimy tu bez kontaktu z kimkolwiek, poza wami. Nie widzę, komu mógłby zaszkodzić fakt, że da się nam odrobinę nadziei.
– Przykro mi. Już powiedziałem, że nie. Proszę dać temu spokój. – Rozejrzał się dokoła, jakby upewniając się, czy są sami, i wyszeptał: – Słuchajcie, ona mówi, że wszystko idzie jak trzeba, myślę, że zbliżamy się do końca. Ale to wszystko, co wiem, więc musicie się tym zadowolić.
Sędzia skinął głową.
– Wydaje mi się nie fair trzymać nas w tej ciemnicy tyle czasu, a zwłaszcza chłopca.
– Samo życie jest nie fair.
– Mówisz zupełnie jak ona, a przecież ty jesteś inny, prawda?
– Nie rozumiem.
– Co tu jest do rozumienia. Po prostu nie jesteś taki jak ona.
– Z całą pewnością jestem taki sam. Sędzia pokręcił głową przecząco.
– Jestem, jestem! – protestował Lewis. – Zawsze taki byłem, odkąd spotkaliśmy się.
– A kiedy to było?
– Dawno, w sześćdziesiątym piątym. Parę lat przed powstaniem Brygady Feniksa. Odtąd zawsze byliśmy razem. To jest solidarność, rozumiesz?
– Ale przecież ona poszła do więzienia.
– Jasne, a twoja córka i syn stali się bogaci. Ja musiałem przejść do podziemia.
– Na długo?
– Wciąż w nim jestem – odpowiedział Bill Lewis, jakby chełpliwie.
– No, ale… – zaczął sędzia, lecz w tej samej chwili zamilkł.
– Ale co?
– Nie, nie… Nic. Tyle że…
– Co?
– Że musiał być chyba jakiś moment, kiedy uznałeś, że już przestali cię szukać. Na nikogo nie polują przez całe życie.
– A jakże. Daj spokój, sędzio…
Lewis rozwalił się na łóżku. Wyglądało na to, że ma ochotę pogadać. Tommy patrzył na niego, skubiąc suchego, twardego sandwicza, z każdym kęsem trudniej mu było przełykać. Karuzela w głowie zdawała mu się zataczać szersze kręgi, za chwilę obejmie całe ciało. Nie teraz! – krzyknął w duchu. Spokój! Jednakże emocje już zaczęły nim miotać i czuł, że powoli lecz nieuchronnie odpływa w dal.
– Sędzio, powinieneś wiedzieć, co to znaczy żyć w podziemiu. Przychodzi wreszcie taki straszliwy moment, że już nie wiadomo, czy przestali cię poszukiwać, czy nie. I to właśnie jest najgorsza chwila. Wiesz, że ciągłe uciekanie jest nie do zniesienia. Ciągle skacze adrenalina, człowiek zawsze musi się mieć na baczności, w pogotowiu, przygotowany na wszystko. Jest tak jakby się było na takim cholernym amfetaminowym haju. To jest najlepsza strona bycia, jak ty mówisz, kryminalistą. Nerwy masz ciągle napięte – na początku jest to podniecające, a nawet sprawia przyjemność. Ale po jakimś czasie, po paru latach, może po dziesięciu, zaczyna się mieć tego dość. Świat się zmienia, tylko nie ty. Nawet jeśli pracujesz, uczysz matmy na uniwersytecie albo budujesz domy – robiłem to kiedyś; albo zasuwasz na platformie naftowej w Zatoce Meksykańskiej – ciężka orka. Nawet jeśli to robisz, gdzieś w środku czujesz, że wszystko jest kłamstwem. Że to tylko ucieczka. A to jest okropne. Bo nie masz pojęcia, czy wciąż jeszcze ktoś cię szuka. Bez anonimowych informatorów i tajniaków z FBI podziemie by nie istniało. Nie miałoby racji bytu. Tak więc zastanawiasz się, czy i ty nie stracisz nagle racji bytu. Nie zmarnujesz swego życia po to tylko, by stać się przypisem w jakiejś kretyńskiej pracy doktorskiej z nauk politycznych.
Читать дальше