Zadzwoniła do każdej, przedstawiając się jako pracownica opieki społecznej, która bada stopień zaradności życiowej u osób będących w dzieciństwie pod opiekę kuratora w porównaniu z innymi osobami. Oczywiście, ma się rozumieć, wszyscy zachowają anonimowość. Zadała dziesięć pytań z ułożonej przez siebie ankiety. Kilka z nich było tak sformułowanych, że respondenci musieli podzielić się uwagami na temat sprawowania kurateli. Była przekonana, że gdyby mieli zastrzeżenia do Bjurmana, ktoś musiałby się z tym zdradzić. Ale nikt nie powiedział o nim ani jednego złego słowa.
Skończywszy swój WŚ, zebrała wszystkie dokumenty do papierowej reklamówki, którą postawiła w przedpokoju, obok dwudziestu innych toreb wypełnionych gazetami. Bjurman był na pozór bez skazy. Lisbeth nie znalazła w jego przeszłości niczego, co mogłoby podważyć tę opinię.
A przecież nie miała żadnych wątpliwości, że jej opiekun jest podłym niegodziwcem. Brakowało jej tylko dowodów.
Nadszedł więc czas na rozważenie alternatywy. Gdy wszystkie analizy były gotowe, pozostała tylko jedna, coraz bardziej atrakcyjna, a przynajmniej całkiem realistyczna możliwość. Najprościej byłoby, gdyby Bjurman po prostu zniknął z jej życia. Nagły atak serca. End of problem. Sęk w tym, że nawet ohydni pięćdziesięciolatkowie nie dostają zawału na zamówienie.
Ale to było do załatwienia.
MIKAEL BLOMKVIST traktował związek z panią dyrektor z największą dyskrecją. Cecilia Vanger miała trzy zasady: nie chciała, żeby ludzie wiedzieli o ich spotkaniach, prosiła, żeby przychodził tylko wtedy, gdy – w odpowiednim humorze – do niego zadzwoni, i nie życzyła sobie, żeby u niej nocował.
Jej namiętność zaskakiwała go i peszyła. Kiedy spotykał ją w kawiarni Susanny była miła, ale chłodna i zdystansowana. Kiedy spotykali się w jej sypialni, ogarniała ją dzika namiętność.
Mikael w zasadzie nie miał zamiaru węszyć w jej prywatnym życiu, ale z drugiej strony został zatrudniony właśnie po to, żeby węszyć w prywatnych sprawach całej rodziny Vangerów. I chciałby, i bał się. W końcu pewnego dnia zapytał Henrika, kto jest jej mężem i co się z nim stało. Zadał to pytanie, gdy przekopywał się przez historie Alexandra, Birgera i innych członków rodziny, którzy feralnego dnia byli na wyspie.
– Cecilia? Nie sądzę, żeby miała coś wspólnego z Harriet.
– Opowiedz o niej.
– Wróciła tutaj po studiach i zaczęła pracować jako nauczycielka. Spotkała Jerry'ego Karlssona, który na nieszczęście był zatrudniony w koncernie. Pobrali się. Myślę, że – przynajmniej na początku – ich małżeństwo było szczęśliwe. Ale po kilku latach uświadomiłem sobie, że coś jest nie tak. Znęcał się nad nią. Jak to zwykle bywa – on ją bił, a ona lojalnie stawała w jego obronie. Ale kiedyś uderzył o jeden raz za dużo. Ciężko pobita trafiła do szpitala. Rozmawiałem z nią, zaproponowałem pomoc. Przeprowadziła się na wyspę i od tej pory odmawia spotkania się z mężem. A ja dopilnowałem, żeby został zwolniony z pracy.
– Ale w dalszym ciągu jest jego żoną.
– To kwestia definicji. Tak naprawdę nie wiem, dlaczego się z nim nie rozwiodła. Może dlatego, że nigdy nie miała zamiaru ponownie wyjść za mąż, więc rozwód nie był potrzebny.
– A ten Jerry Karlsson, czy nie miał…
– … do czynienia z Harriet? Nie. W 1966 roku nie mieszkał w Hedestad i nie zaczął jeszcze pracować dla koncernu.
– Rozumiem.
– Darzę Cecilię sympatią. Czasami bywa skomplikowana, ale należy do tych dobrych członków rodziny.
LISBETH SALANDER poświęciła tydzień na to, żeby z zacięciem biurokraty zaplanować odejście adwokata Bjurmana. Rozważała i odrzucała różne metody tak długo, aż zostało jej do wyboru zaledwie kilka realistycznych scenariuszy. Żadnych impulsywnych działań! Najpierw pomyślała o upozorowaniu wypadku, ale szybko doszła do wniosku, że równie dobrze może to być morderstwo. Ale pod jednym warunkiem: Bjurman musi umrzeć w sposób, który uniemożliwiałby dotarcie do sprawczyni. Wiedziała, że jej nazwisko na pewno wypłynie podczas dochodzenia; prędzej czy później pojawi się przecież, gdy policja zacznie badać działalność zawodową adwokata. Ale Lisbeth była tylko jedną z całego multum wcześniejszych i obecnych klientów, spotkała go zaledwie kilka razy i – o ile Bjurman nie zanotował w swoim kalendarzu, że zmusił ją do zrobienia mu loda, co uznała za mało prawdopodobne – nie miała motywu do popełnienia zbrodni. Ba! nigdzie nie jest powiedziane, że śmierć adwokata musiałaby mieć związek z jego klientami. Istniały przecież jego byłe partnerki, krewni, przygodni znajomi, koledzy z pracy i inni. Istniało przecież coś, co definiowano jako random violence, gdy sprawca i ofiara nie znają się nawzajem.
A gdy w końcu do niej dotrą, będzie tylko bezradną, ubezwłasnowolnioną dziewczyną z udokumentowanym upośledzeniem umysłowym. Dobrze więc byłoby, gdyby śmierć Bjurmana nastąpiła w tak skomplikowany sposób, żeby nikomu nie przyszło do głowy podejrzewać o jej spowodowanie niedorozwiniętą osobę.
Od razu odrzuciła użycie broni palnej. Samo zdobycie narzędzia nie sprawiłoby jej kłopotu, ale policja przywiązywała dużą wagę do tropienia nielegalnej broni.
Rozważała możliwość użycia noża, mogła kupić taki w najbliższym sklepie żelaznym, ale zrezygnowała również z tego pomysłu. Nawet gdyby pojawiła się bez uprzedzenia i wbiła mu ostrze w plecy, nie miałaby gwarancji, że Bjurman umrze natychmiast i bezgłośnie albo że w ogóle umrze. Ewentualny tumult mógłby zwrócić uwagę sąsiadów, a krew, która z pewnością poplamiłaby jej ubrania, byłaby dramatycznie obciążającym dowodem winy. Myślała nawet o zdetonowaniu bomby, ale to okazało się zbyt skomplikowane. Przygotowanie ładunku wybuchowego nie stanowiłoby problemu, w Internecie roiło się od przepisów na najbardziej zabójcze mieszanki. O wiele trudniejsze było znalezienie odpowiedniego miejsca do podłożenia bomby, by nie zranić niewinnych przechodniów. A poza tym też nie miałaby pewności, że Bjurman umrze w wyniku takiego zamachu.
Zadzwonił telefon.
– Cześć Lisbeth, mówi Dragan. Mam dla ciebie robotę.
– Nie mam czasu.
– To ważne.
– Jestem zajęta.
Odłożyła słuchawkę.
W końcu dość nieoczekiwanie zdecydowała się na truciznę, a możliwość najpierw ją zaskoczyła, ale po głębszym namyśle wydała się idealna.
Przez kilka dni przeczesywała Internet w poszukiwaniu odpowiedniego preparatu. Miała bogaty wybór. Jedną z najgroźniejszych ze znanych nauce trucizn jest cyjanowodór, nazywany też kwasem pruskim.
Używano go w niektórych zakładach chemicznych, między innymi przy produkcji farb. Do uśmiercenia człowieka wystarczyło kilka miligramów. Jeden litr w zbiorniku wodnym mógłby spustoszyć średniej wielkości miasto. Ze zrozumiałych względów tak niebezpieczny związek chemiczny był pod rygorystyczną kontrolą. Ale nawet jeżeli knujący morderstwo polityczny fanatyk nie mógł kupić dziesięciu mililitrów cyjanowodoru w aptece, to mógł wyprodukować prawie nieograniczone ilości w swojej kuchni. Potrzebował tylko prostych urządzeń laboratoryjnych z dziecięcego zestawu „Młody chemik" i kilku składników pozyskanych z łatwo dostępnych produktów. Przepis na kwas pruski znajdował się w sieci.
Alternatywą była nikotyna. Z jednego kartonu papierosów można było zrobić wystarczająco dużo wyciągu, żeby zamienić truciznę w oleisty syrop. Jeszcze lepszym preparatem był siarczan nikotyny, wchłaniający się przez skórę. Wtedy wystarczyłyby gumowe rękawice i pistolet na wodę. Ze spryskaną trucizną twarzą Bjurman w ciągu dwudziestu sekund straciłby przytomność, a kilka minut później umarł na amen.
Читать дальше