– Nie chcę żadnych wywiadów.
– Jeśli mogę wyrazić swoją opinię, to wielka szkoda. W pani pracy prestiż to fundamentalna sprawa. Reklama podnosi pani pozycję zawodową…
– Ale nie taka reklama. Przecież obraz skradziono z mojego domu.
– Ten szczegół staramy się przemilczać. To nie była pani wina, o czym dobitnie świadczy raport policyjny. Według dostępnych danych, narzeczony pani przyjaciółki dostarczył obraz nieznanemu pośrednikowi; śledztwo toczy się w tym kierunku. Jestem przekonany, że się odnajdzie. Bardzo trudno nielegalnie wywieźć dzieło równie sławne, jak van Huys. Zacznijmy od tego.
– Gratuluję dobrego samopoczucia. Trzeba przyznać, że umie pan przegrywać. Można by powiedzieć, wzorowy sportowiec. A miałam wrażenie, że kradzież była koszmarnym ciosem dla pana firmy…
Montegrifo przybrał cierpiętniczy wyraz twarzy. Wątpiąc obraża mnie pani – można było wyczytać w jego oczach.
– Istotnie, ma pani rację – odparł patrząc na Julię, jakby oceniała go niesprawiedliwie. – Prawdę mówiąc, musiałem się gęsto tłumaczyć naszej londyńskiej centrali. Ale cóż poradzić, taki biznes… Nawiasem mówiąc, nie ma tego złego… Nasza filia w Nowym Jorku przy okazji odkryła innego van Huysa: Wekslarza z Leuven .
– “Odkryła” to trochę za dużo powiedziane. To znany obraz, figuruje w katalogach. Należy do prywatnego kolekcjonera.
– Jak widzę, jest pani świetnie poinformowana. Chodziło mi o to, że jesteśmy w trakcie negocjacji z właścicielem. Chyba wyczuł, że może teraz na nim dobrze zarobić. Tym razem moi nowojorscy koledzy uprzedzili konkurencję.
– Winszuję.
– Pomyślałem, że moglibyśmy to uczcić. – Zerknął na swojego rolexa. – Dochodzi siódma, więc zapraszam panią na kolację. Musimy omówić nasze przyszłe wspólne przedsięwzięcia… Mam rzeźbę w drewnie, polichromowaną. Siedemnastowieczna szkoła z Indii Portugalskich. Chciałbym, żeby rzuciła pani na to okiem.
– Bardzo panu dziękuję, ale nie jestem w nastroju. Śmierć przyjaciółki, ta cała afera z obrazem… Nie byłabym dziś wymarzoną towarzyszką.
– Szkoda. – Montegrifo przyjął jej odmowę z galanterią, nie przestając się uśmiechać. – Jeżeli nie ma pani nic przeciwko temu, zadzwonię na początku przyszłego tygodnia… Może w poniedziałek?
– Zgoda. – Julia wyciągnęła dłoń, którą dyrektor uścisnął delikatnie. – I dziękuję za odwiedziny.
– Spotkanie z panią to zawsze wielka przyjemność, Julio. Jeśli będzie pani czegokolwiek potrzebować – spojrzał jej głęboko w oczy z intencją niełatwą do odczytania – podkreślam, czegokolwiek, wszystko jedno. Proszę się nie wahać, tylko dzwonić.
Poszedł, posyłając jej od progu ostatni olśniewający uśmiech. Julia została sama. Jeszcze pól godziny popracowała nad Buoninsegną i też zaczęła się zbierać. Muńoz i Cesar przekonywali ją, żeby przez parę dni nie pokazywała się w domu, antykwariusz zaoferował jej gościnę. Julia jednakże twardo obstawała przy swoim, zmieniła tylko zamek w drzwiach. Uparta i niezłomna, jak z wyrzutem w głosie określił jej postawę Cesar, dzwoniąc raz po raz, żeby się dowiedzieć, czy wszystko w porządku. Co zaś się tyczyło Muńoza, Julia wiedziała (antykwariusz nie zdołał utrzymać tajemnicy), że noc po zamordowaniu Menchu obydwaj spędzili na straży w pobliżu jej domu, ogrzewając skostniałe ciała kawą z termosu i piersiówką koniaku, którą Cesar przewidująco zabrał ze sobą. Sterczeli tam ładnych parę godzin, otuleni w płaszcze i szaliki, i zacieśniali przedziwną przyjaźń, którą wskutek dramatycznego obrotu spraw te dwie jakże różne postacie zdołały przy Julii zawiązać. Dowiedziawszy się o wszystkim, Julia zabroniła im powtarzania podobnych wybryków. W zamian obiecała, że nikomu nie będzie otwierać i że będzie sypiać z derringerem pod poduszką.
Spojrzała na pistolet, kiedy pakowała rzeczy do torebki, i musnęła czubkami palców chłodny metal lufy. Mijał czwarty dzień od śmierci Menchu. Nie pojawiły się nowe karteczki, nie było głuchych telefonów. Może – pomyślała bez przekonania – koszmar się skończył.
Nakryła Buoninsegnę płótnem, powiesiła fartuch do szafy i narzuciła na siebie płaszcz. Tarcza zegarka, połyskująca po wewnętrznej stronie lewego przegubu, pokazywała za piętnaście ósmą. Właśnie miała zgasić światło, kiedy zadzwonił telefon.
Odłożyła słuchawkę i znieruchomiała, wstrzymując oddech i hamując się przed gwałtowną ucieczką. Dreszcz przebiegł ją po plecach niczym lodowaty podmuch, tak nagły, że aż się cała zatrzęsła. Musiała się oprzeć o stół, żeby odzyskać jaki taki spokój. Nie była w stanie oderwać przerażonych oczu od aparatu. Głos, który usłyszała, był nie do rozpoznania, bezpłciowy, taki, jakiego brzuchomówcy użyczają swym niesamowitym lalkom. Skrzeczący głos, od którego przeszła ją gęsia skórka, a sercem zawładnął ślepy strach.
“Sala dwunasta, Julio…” Cisza i stłumiony oddech: być może ten ktoś zasłonił mikrofon chustką. “… Sala dwunasta” – powtórzył. “Bruegel starszy” – dodał po chwili milczenia. Potem rozległ się krótki suchy, złowrogi śmiech i trzask odkładanej słuchawki.
Usiłowała zebrać rozdygotane myśli i nie dać się opętać obezwładniającej panice. Podczas nagonki – powiedział jej kiedyś Cesar – pierwsze kaczki, które padają na widok strzelby myśliwego, to te przerażone… Cesar. Chwyciła telefon, żeby wykręcić numer antykwariatu, potem jego domu – na próżno. Muńoza też nie zastała. Przez jakiś czas, którego długość napawała ją niepokojem, będzie musiała dawać sobie radę sama.
Wyjęła i odbezpieczyła derringera. Przynajmniej teraz jest w stanie być równie groźna, jak tamci. I znów przypomniała sobie słowa Cesara. Kiedy była mała, zwierzyła mu się ze swoich dziecinnych lęków, a on, udzielając jej kolejnej lekcji, powiedział: “W ciemności rzeczy nie zmieniają kształtu ani miejsca, po prostu tylko ich nie widzimy”.
Wyszła na korytarz z pistoletem w dłoni. O tej porze w budynku byli tylko strażnicy. Robili właśnie obchód, ale trudno było się zorientować, gdzie akurat mogła na nich trafić. W końcu korytarza były schody, a tam, gdzie zakręcały pod kątem prostym, znajdowały się szerokie podesty. Światła alarmowe tworzyły wokół niebieski półmrok, w którym można było dostrzec zarysy ciemnych swą patyną obrazów, marmurową balustradę schodów i popiersia rzymskich patrycjuszy, pełniących wartę w swoich niszach.
Zdjęła buty i wsadziła je do torebki. Chłód podłogi przeniknął ją poprzez pończochy. W najlepszym przypadku cała dzisiejsza przygoda skończy się gigantycznym przeziębieniem. Zeszła po schodach, przechylając się co i raz przez barierkę, ale niczego podejrzanego nie zauważyła. Wreszcie dotarła na sam dół i tu musiała dokonać wyboru. Jedna droga, wiodąca przez ciąg sal przeznaczonych do renowacji dzieł sztuki, prowadziła aż do wyjścia ewakuacyjnego, przez które dzięki karcie elektronicznej Julia mogła wydostać się na ulicę. Idąc drugą drogą, przez wąziutki korytarzyk, docierało się do drzwi wychodzących na część wystawową muzeum. Wprawdzie z reguły były zamknięte, ale klucz tkwił w zamku do dziesiątej wieczorem, kiedy strażnicy robili ostatni obchód aneksu, w którym się teraz znajdowała.
Stojąc u stóp schodów na bosaka, z pistoletem w ręku, zastanawiała się nad obydwiema możliwościami. Od dołu ciągnęło zimnem, w żyłach krew łomotała nieznośnie i strasznie szybko. Za dużo palę – przyszła jej do głowy kretyńska myśl. Cała skupiła się teraz na dłoni ściskającej derringera. Uciec stąd w te pędy, czy sprawdzić, co się kryje w sali dwunastej… Druga ewentualność oznaczała niemiłą perspektywę sześciu, siedmiu minut spacerku przez opustoszały gmach. Gdyby tylko miała szczęście dopaść po drodze strażnika tego skrzydła… Był to młody mężczyzna, który za każdym razem, kiedy spotykał Julię podczas pracy w warsztacie konserwatorskim, zapraszał ją na kawę z automatu i przekomarzał się, mówiąc, że najpiękniejszym eksponatem całego muzeum są jej nogi.
Читать дальше