Muńoz stał w milczeniu, okazując na zewnątrz całkowity spokój, aczkolwiek coś – może sposób, w jaki stawiał stopy na dywanie, może sterczące na boki łokcie – wskazywało, że jest czujny, gotów stawić czoło wszelkim niespodziankom. Cesar z kolei przyglądał mu się z chłodnym, uprzejmym zainteresowaniem i tylko chwilami zwracał oczy ku Julii, jakby była u siebie, a tylko Muńoz, ostatecznie gość w tym domu, musiał się wytłumaczyć z tak późnej wizyty. Julia pomyślała, że zna Cesara jak siebie samą – tu natychmiast się poprawiła: znała go jak siebie samą – i antykwariusz z pewnością domyślił się, ledwie otworzył im drzwi, że nie wpadli ot, tak, do trzeciego z paczki kumpli, że cel odwiedzin jest znacznie poważniejszy. Pod płaszczykiem przyjaznej pobłażliwości, w jego uśmiechu, a bardziej nawet w niewinnym spojrzeniu jasnoniebieskich oczu, dziewczyna dostrzegła czujne wyczekiwanie, nie wolne od ciekawości i pewnego rozbawienia. Z takim samym wyrazem twarzy przed laty, gdy siedziała mu na kolanach, czekał, aż Julia wypowie magiczne słowa, odpowiedzi na dziecięce zagadki, które zadawał dziewczynce ku jej wielkiej radości: “Złotem się wydaje, srebrem nie jest…”. Albo: “Wpierw idzie na czterech łapach, potem na dwóch, wreszcie na trzech…”. I najpiękniejsza ze wszystkich: “Dostojny kochanek zna imię damy i kolor jej sukni…”.
Cesar wciąż patrzył na Muńoza. W tę dziwną noc, w przyćmionym świetle angielskiej lampy z pergaminowym abażurem, stojącej obok sztancy do książek i rzucającej wokół ukośne światło i cienie, oczy antykwariusza nie baczyły na obecność Julii. Cesar nie unikał jej wzroku, bo kiedy tylko ich spojrzenia się skrzyżowały, patrzył na nią szczerze i otwarcie, choć krótko, jakby nie mieli przed sobą żadnych tajemnic. Można było odnieść wrażenie, że kiedy Muńoz już powie, co ma do powiedzenia, i sobie pójdzie, na wszystko, cokolwiek zaistniałoby między Cesarem a Julią, znalazłaby się konkretna, przekonująca, logiczna i ostateczna odpowiedź. Może nawet wielka odpowiedź na wszystkie pytania, jakie w życiu zadawała. Ale już było za późno i Julia pierwszy raz nie miała ochoty niczego wysłuchiwać. Jej ciekawość zaspokoił Bruegel Starszy swoim Triumfem śmierci . Już nikt nie był jej potrzebny, nawet on. Wszystko to stało się jeszcze, zanim Muńoz otworzył stary rocznik szachowy i pokazał jej pewne zdjęcie, i nie miało żadnego związku z obecną nocną wizytą u Cesara. Przepełniała ją teraz ciekawość czysto formalna, estetyczna, jak powiedziałby sam Cesar. Nie mogła przegapić spektaklu, w którym była jednocześnie bohaterką i chórem, aktorką i publicznością, w tej najbardziej fascynującej tragedii klasycznej (wszyscy tu byli: Edyp, Orestes, Medea i jeszcze paru starych znajomych), jaka kiedykolwiek rozegrała się przed jej oczami. W końcu w tym przedstawieniu chodziło o jej cześć.
Wszystko to było tak nierzeczywiste, że Julia opadła na sofę z zapalonym papierosem, skrzyżowała nogi, a łokieć położyła na tylnym oparciu. Stało przed nią dwóch mężczyzn, usytuowanych podobnie jak w scenie na zaginionym obrazie. Muńoz po lewej, na wzorzystym, bardzo starym pakistańskim kobiercu, wyblakłym ze starości, na którym zachowały się tylko piękne czerwienie i ochry. Szachista – teraz nie jest już jedynym graczem, jak pomyślała z dziwną satysfakcją – ciągle w płaszczu, spoglądał na antykwariusza, z lekko przekrzywioną głową i tym holmesowskim wyrazem twarzy, który dodawał mu godności, podkreślonej jeszcze spojrzeniem zmęczonych oczu, pochłoniętych obserwacją przeciwnika. Ale Muńoz, nie patrzył na Cesara jak zadowolony zwycięzca. W jego wzroku nie było też wrogości ani tak zrozumiałych w zaistniałej sytuacji podejrzeń. Było natomiast naprężenie, widoczne także w napiętych mięśniach kościstej szczęki, co zdaniem Julii wynikało z faktu, że szachista wreszcie mógł przyjrzeć się rzeczywistej postaci wroga po tylu dniach walki z jego postacią idealną. Bez wątpienia analizował poprzednie błędy, odtwarzał posunięcia, przyporządkowywał im zamiary. Wyglądał jak uparty, ogłupiały gracz, który rozegrawszy błyskotliwą partię, jest w stanie myśleć tylko o jednym: jakim cudem przeciwnik zdołał sprzątnąć mu piona na jakimś zapadłym, nieważnym polu.
Cesar stał po prawej, a dzięki siwiźnie i jedwabnemu szlafrokowi przypominał elegancką postać z komedii z początków stulecia: spokojny, dystyngowany, pewny siebie, świadom, że dywan, po którym stąpa jego rozmówca, ma dwieście lat i jest jego własnością. Julia zobaczyła, jak wsuwa dłoń do kieszeni, wyjmuje paczkę papierosów ze złoconym filtrem i wkłada jednego w fifkę z kości słoniowej. Zbyt niezwykła była to scena, żeby nie miała zapisać się w jej pamięci: dekoracja z ciemnych, słabo oświetlonych antyków, sufit pokryty smukłymi postaciami mitologicznymi, starzejący się, elegancki, dziwaczny dandys i chudy, zaniedbany facet w pomiętym płaszczu, zwróceni do siebie twarzami, mierzący się wzrokiem w milczeniu, jakby w oczekiwaniu, że ktoś, na przykład sufler, schowany w którymś z zabytkowych mebli, nagle da sygnał do rozpoczęcia ostatniego aktu. Już w momencie, kiedy odkryła znajome rysy na twarzy młodzieńca patrzącego w obiektyw z całą powagą swoich piętnastu czy szesnastu lat, Julia przewidziała, że kluczowa scena tak mniej więcej będzie wyglądać. Przeżywała coś na kształt deja vu. Znała to zakończenie, brakowało tylko ochmistrza w pasiastej liberii – który by wszedł i oznajmił, że wieczerza gotowa – aby wszystko przybrało wymiar groteski. Popatrzyła na swoich ulubionych bohaterów i włożyła do ust papierosa. Usiłowała sobie coś przypomnieć. Wygodna ta sofa Cesara – przemknęło jej mimochodem przez myśl, gdy tak siedziała rozleniwiona. W żadnym amfiteatrze nie zapewniono by jej bardziej stosownych warunków. Tak. Wspomnienie odżyło bez trudu i okazało się, że jest to wspomnienie całkiem świeże. Ten scenariusz też miała już przed oczami, zaledwie kilka godzin temu, w sali dwunastej muzeum Prado. Obraz Bruegla, łoskot kotłów jako tło niszczącego wichru, nieubłaganie zmiatającego z powierzchni ziemi trawę co do źdźbła, wszystko opętane jakimś jednym wielkim, końcowym piruetem przy dźwiękach rechotu pijanego boga, który rozkoszuje się tym olimpijskim kataklizmem zza poczerniałych wzgórz, dymiących ruin i blasku pożogi. Pieter van Huys, inny Flamand, stary nadworny mistrz z Ostenburga, również przekazał tę wizję, po swojemu, może delikatniej, subtelniej, w sposób bardziej hermetyczny i zawiły niż ten brutal Bruegel. Ale zamiar był identyczny. Ostatecznie wszystkie obrazy są obrazami jednego obrazu, wszystkie lustra są odbiciami jednego lustra, wszystkie śmierci są śmierciami jednej Śmierci:
Wszystko jest szachownicą nocy i dni, na której Los gra ludźmi niczym figurami.
Powtórzyła ten cytat bezgłośnie, patrząc na Cesara i Muńoza. Wszystko było w porządku, więc można zaczynać. Uwaga, uwaga, uwaga. Obydwaj bohaterowie stali w żółtawym stożku światła, padającym z angielskiej lampy. Antykwariusz pochylił trochę głowę i zapalił papierosa, Julia wciąż trzymała swojego w ustach. Jak gdyby to właśnie był sygnał do rozpoczęcia dialogu, Muńoz powoli skinął głową, choć nikt nie wypowiedział dotąd żadnego słowa, po czym rzekł:
– Mam nadzieję. Cesarze, że ma pan pod ręką jakąś szachownicę.
Dziewczyna musiała przyznać, że początek nie był ani rewelacyjny, ani nawet stosowny. Niewidzialny scenarzysta mógł bez wątpienia włożyć w usta Muńoza coś lepszego. Ale – pomyślała z rezygnacją – autor tej tragikomedii jest w końcu tak samo nikczemny jak świat, który powołał do życia. Trudno się spodziewać, że farsa przerośnie talent, głupotę czy przewrotność własnego autora.
Читать дальше