Niech to diabli – pomyślała po chwili zastanowienia. Przecież zabijała już w życiu piratów. Jeżeli zabójca jest tam w środku, to nadarza się świetna okazja, może jedyna, żeby stanąć z nim twarzą w twarz. W końcu to on się porusza, a ona, czujna i ostrożna kaczka, kątem oka obserwuje teren, ściskając w dłoni pięćset gramów chromowanego metalu, masy perłowej i ołowiu, które po uruchomieniu z odpowiedniej odległości mogą radykalnie zmienić układ sił w tym specyficznym polowaniu.
Julia nie wypadła sroce spod ogona, na dodatek była tego świadoma. Rozchyliła nozdrza, jakby chciała zwietrzyć, z której strony nadciąga niebezpieczeństwo, zacisnęła zęby i przypomniała sobie wściekłość, jaką budziły w niej wspomnienia Alvara i Menchu. Postanowiła, że nie będzie wystraszoną marionetką na szachownicy, ale figurą zdolną do odwetu przy pierwszej okazji. Oko za oko, ząb za ząb. Ktokolwiek to jest, wyjdzie mu na spotkanie. Czy to w sali dwunastej, czy choćby w piekle. Na rany Chrystusa, tak zrobi.
Popchnęła drzwi wewnętrzne, które, jak się spodziewała, stały otworem. Stróż nocny był chyba daleko, bo wokół panowała niczym nie zmącona cisza. Minęła nawę, z której spoglądały na nią puste, nieruchome oczy marmurowych posągów, rzucających groźne cienie. Dalej była sala ze średniowiecznymi retabulami, na których w mroku zdołała dojrzeć tylko słabe refleksy złoceń i aureoli. Na drugim końcu nawy, po lewej, widziała już zarys schodków, wiodących do sal z wczesnym malarstwem flamandzkim. Wśród nich była też sala dwunasta.
Zawahała się, stanąwszy na pierwszym stopniu, i wbiła czujny wzrok w ciemności. W tej części strop był dużo niższy, więc światełka alarmowe pozwalały dostrzec więcej szczegółów. W niebieskawym półmroku kolory obrazów sprowadzały się do czystego światłocienia. Ledwie rozpoznała Zdjęcie z krzyża van der Weydena, wyolbrzymione złowrogo i nierealnie przez ciemność, w której dawało się rozróżnić jedynie najjaśniejsze plamy: sylwetka Chrystusa i oblicze Jego zmartwiałej Matki z ręką leżącą obok bezwładnego ramienia Syna.
Oprócz postaci z obrazów nie było tu nikogo, a i one, niewidoczne z braku światła, wydawały się pogrążone w długim śnie. Spokój tego miejsca musiał być tylko pozorny, więc Julia, natchniona przez śledzące ją ze ścian obrazy stworzone rękami ludzi zmarłych setki lat temu, podeszła do progu sali dwunastej. Daremnie usiłowała przełknąć ślinę, w ustach miała kompletnie sucho. Obejrzawszy się za siebie jeszcze raz i nie dostrzegłszy niczego podejrzanego, czując, jak mięśnie twarzy tężeją jej od napięcia, zaczerpnęła powietrza i weszła do sali tak, jak widziała na filmach: palec na spuście pistoletu, kolba ściśnięta obydwiema dłońmi, lufa wycelowana w mrok.
Tu też nikogo nie było i na Julię spłynęła nieskończona, upojna ulga. Najpierw zobaczyła w mroku zarys genialnego koszmaru Ogrodu rozkoszy , zajmującego większą część jednej ze ścian. Sama oparła się o ścianę przeciwległą, mącąc oddechem przejrzystą szybę okrywającą Autoportret Durera. Wierzchem dłoni otarła pot ściekający po czole i ruszyła w kierunku trzeciej ściany, tej w głębi. W miarę jak się zbliżała, kontury, a potem i kolory obrazu Bruegla z wolna wyłaniały się przed jej oczami. Ciemność skrywała szczegóły, ale potrafiła je rozpoznać bez trudu, bo dzieło zawsze wywierało na niej niezwykłe wrażenie. Od lat szczególnie mocno działał na jej wyobraźnię tragizm oddany najdrobniejszym ruchem pędzla, wyraziste, niezliczone postacie ogarnięte nieubłaganym tchnieniem śmierci, mnogość scen złączonych w makabryczną całość. W słabym błękicie dobiegającym z sufitu można było rozróżnić szkielety wylewające się tłumnie z wnętrzności ziemi na podobieństwo mściwego, niszczącego wichru, czarne sylwetki ruin odcinające się na tle odległej pożogi, obracające się daleko koła męczarni, obok szkielet wznoszący miecz nad głową skazańca, który modli się na klęczkach z zawiązanymi oczyma… A na pierwszym planie króla zaskoczonego w środku festynu, objętych kochanków, nieświadomych nadejścia ostatniej godziny, roześmianą czaszkę walącą w kotły Sądu Ostatecznego, zdjętego przerażeniem rycerza, który jednak wciąż ma na tyle odwagi, że w geście buntu wyciąga miecz z pochwy, by drogo sprzedać swą skórę w tej beznadziejnej, końcowej walce…
Karteczka tkwiła wciśnięta na dole między obraz a ramę. Tuż nad pozłacaną winietką, na której Julia raczej odgadła niż zobaczyła dwa straszliwe słowa, będące tytułem dzieła: Triumf śmierci.
Na zewnątrz lało jak z cebra. Izabelińskie latarnie oświetlały smugi wody, spadające wściekłą, ciemną zasłoną na bruk. Z kałuż rozpryskiwały się niezliczone, grube strugi, w których chaotycznie odbijał się korowód świateł miasta.
Julia podniosła głowę pozwalając, by deszcz obmył jej włosy i policzki. Do twarzy, stężałej z zimna, przykleiły się mokre kosmyki. Zapięła wysoki kołnierz płaszcza i ruszyła między żywopłotami i kamiennymi ławkami, nie bacząc na deszcz i na coraz bardziej wilgotne buty. Obraz Bruegla ciągle stał jej powidokiem w oczach, oślepionych przez samochody jadące pobliską aleją i wykrawające światłami stożki jasnego deszczu. Chwilami sylwetka dziewczyny wyłaniała się z mroku – długi cień pełzał po połyskujących plamach wilgoci na chodniku. W jej wyobraźni, rozświetlona lampami miasta i aut, rozgrywała się teraz na nowo przejmująca tragedia średniowieczna. Wyraźnie widziała, jak kobiety i mężczyźni, pogrążeni w lawinie wychodzących z ziemi szkieletów zagłady, niosą na ramionach postacie z innego obrazu: Rogera d'Arras, Ferdynanda Altenhoffena, Beatrycze z Burgundii… A nawet, na drugim planie, spuszczoną głowę i zmęczoną twarz starego Pietera van Huysa. W tej straszliwej, fatalnej scenerii wszystko się łączyło, tam ostatecznie zmierzały piękno i brzydota, miłość i nienawiść, dobro i zło, wysiłek i rezygnacja, bez względu, jaką wartość pokaże ostatnia kostka, tocząca się wciąż po powierzchni ziemi. I sama Julia też rozpoznała siebie w zwierciadle, w którym z nieubłaganą oczywistością widać było przełamanie Siódmej Pieczęci Apokalipsy. To ona jest ową dziewczyną, odwróconą plecami do całej sceny, pogrążoną w marzeniach, oczarowaną dźwiękami lutni, na której przygrywa uśmiechnięty kościotrup. W tym mrocznym krajobrazie nie było już miejsca na piratów ani ukryte skarby, wszystkie Wendy toczyły beznadziejną walkę z legionem szkieletów, Kopciuszek i Królewna Śnieżka z przerażeniem w wybałuszonych oczach wietrzyły zapach siarki, a ołowiany żołnierzyk, czyli święty Jerzy, co porzucił smoka – albo może Roger d'Arras z mieczem na poły wyciągniętym z pochwy – już nie mógł nic dla nich zrobić. Powodowany raptem poczuciem honoru, daremnie usiłował zadać skuteczne pchnięcie w próżnię. Niebawem i on, jak cała reszta, splecie ręce z chudymi kośćmi Śmierci, która powiedzie ich wszystkich w swój ostatni taniec.
Światła jakiegoś auta padły na budkę telefoniczną. Julia weszła jak w malignie, wyszukała monety w torebce i mechanicznymi ruchami wybrała numery najpierw Cesara, potem Muńoza. Nie odpowiadali. Odwiesiła słuchawkę, mokrą od wody ściekającej jej z włosów, oparła głowę o szybę kabiny i wsunęła w ściśnięte, zziębnięte usta mokrego papierosa. Spowił ją dym. Kiedy, nie otwierając oczu, poczuła, że żar pali jej wargi, upuściła niedopałek na ziemię. Deszcz dzwonił monotonnie o dach budki, ale nawet tutaj Julia nie czuła się bezpiecznie. Miała gorzką, potwornie znużoną świadomość, że to tylko niepewne zawieszenie broni i że wcale nie ocali jej przed zimnem, światłami i cieniami, które były coraz bliżej.
Читать дальше