Nie miała pojęcia, ile czasu spędziła w budce. W pewnej chwili znów wrzuciła monety do aparatu i wybrała tym razem numer Muńoza. Usłyszawszy głos szachisty, z wolna wróciła do siebie, jakby zakończyła właśnie długą podróż, co w pewnym sensie było prawdą. Podróż przez czas i czeluście własnej duszy. Ze spokojem, który umacniał się z każdym wypowiedzianym słowem, zrelacjonowała mu, co zaszło. Muńoz zapytał o treść bileciku, na co odparła: G: P, goniec bije piona. Na drugim końcu kabla zapadła cisza, po której Muńoz, dziwnym, nieznanym jej dotąd tonem, spytał, gdzie się znajduje. Usłyszawszy odpowiedź, poprosił, by nie ruszała się stamtąd, on przyjedzie tak szybko, jak to będzie możliwe.
Kwadrans później koło budki zatrzymała się taksówka i Muńoz otworzył drzwiczki, żeby mogła wsiąść. Julia popędziła w strugach deszczu w stronę samochodu. Kiedy taksówka ruszyła, szachista pomógł jej zdjąć przemoczony płaszcz i narzucił na nią własny.
– Co się dzieje? – zapytała dziewczyna, szczękając zębami.
– Zaraz się pani przekona.
– Co oznacza bicie piona przez gońca?
Mijane światła rzucały błyski na posępną twarz szachisty.
– Ze czarny hetman – odparł – zaraz zbije następną bierkę.
Zaskoczona Julia zamrugała oczami. W zziębnięte ręce ujęła dłoń Muńoza i spojrzała na niego z niepokojem.
– Trzeba ostrzec Cesara.
– Mamy czas – odrzekł.
– A dokąd jedziemy?
– Do Pendżabu. Przez dwa H.
Kiedy dotarli do klubu szachowego, deszcz padał z taką samą siłą. Muńoz, nie puszczając ręki Julii, otworzył drzwiczki.
– Proszę iść ze mną.
Posłusznie poszła. Wspięli się po schodach do holu. Przy stolikach jeszcze siedziało paru graczy, ale Cifuentesa już nigdzie nie było widać. Muńoz skierował się prosto do biblioteki, gdzie pomiędzy dyplomami i pucharami, na oszklonych regałach, stało kilkaset książek. Szachista puścił wreszcie dłoń Julii i otworzył jedną z szaf. Wziął do ręki opasły tom oprawny w sukno, na którego okładce zbita z tropu Julia przeczytała tytuł wypisany złotymi literami, pociemniałymi ze starości:
Tygodnik Szachowy. Trzeci kwartał.
Rok był nieczytelny.
Muńoz położył księgę na stole i przerzucił kilka pożółkłych kartek z kiepskiego papieru. Zadania szachowe, analizy partii, informacje o turniejach, wyblakłe zdjęcia uśmiechniętych triumfatorów w niedzisiejszych garniturach, białych koszulach, krawatach i fryzurach. Zatrzymał się na rozkładówce zapełnionej fotografiami.
– Niech się pani uważnie przypatrzy – powiedział. Pochyliła się nad zdjęciami. Były lichej jakości, na wszystkich widniały grupki szachistów pozujących do obiektywu. Niektórzy trzymali puchary albo dyplomy. Przeczytała nagłówek rozkładówki: II TURNIEJ KRAJOWY IM. JOSE RAULA CAPABLANKI. Zdezorientowana spojrzała na Muńoza.
– Nie rozumiem – wymamrotała.
Szachista palcem wskazał jedno ze zdjęć. Tu też uwieczniono grupkę chłopców, dwóch dzierżyło w dłoniach niewielkie puchary. Pozostała czwórka wpatrywała się uroczyście w obiektyw. Podpis brzmiał: FINALIŚCI ROZGRYWEK MŁODZIEŻOWYCH.
– Rozpoznaje pani kogoś? – spytał Muńoz.
Julia przyjrzała się uważnie każdej twarzy. Tylko u jednego, stojącego najbardziej z prawej, odnalazła jakieś znajome rysy. Chłopak miał z piętnaście, szesnaście lat, włosy zaczesane do tyłu, marynarkę, krawat i opaskę żałobną na lewym ramieniu. Spoglądał przed siebie spokojnym, inteligentnym wzrokiem, który miał w sobie nawet coś wyzywającego. I wtedy go poznała. Drżącą ręką pokazała jego twarz, a kiedy podniosła wzrok, zobaczyła, że szachista kiwa potakująco głową.
– Tak – rzekł Muńoz. – To nasz niewidzialny gracz.
– I znalazłem ją, bo jej szukałem.
– Co? Pan jej szukał?
– Wydawało mi się, że powinna tu być.
Arthur Conan Doyle, Srebrna gwiazda
(przeł, Jerzy Działek)
Światło na schodach było zepsute, więc musieli wspinać się po ciemku. Muńoz szedł pierwszy, prowadząc ją przy balustradzie. Kiedy dotarli do piętra, stanęli i nasłuchiwali w ciszy. Zza drzwi nie dobiegały żadne dźwięki, ale przy dolnej krawędzi, na progu, widać było wąziutki pasek światła. Julia nie dostrzegała w ciemności twarzy swojego towarzysza, ale odgadła, że się w nią wpatruje.
– Już nie możemy się cofnąć – odparła na pytanie, którego jej nie zadał, i w odpowiedzi usłyszała jego spokojny oddech. Po omacku odszukała dzwonek i nacisnęła go raz. Jego dźwięk odpłynął w głąb mieszkania dalekim echem.
Po chwili dosłyszeli zbliżające się kroki. Odgłos ustal na moment, po czym z wolna znów dał się słyszeć, dużo bliżej, by wreszcie ucichnąć na dobre. Po nieuchronnym przekręceniu zamka drzwi otworzyły się wreszcie, zalewając ich światłem, od którego przez chwilę mrużyli oczy.
Julia popatrzyła na tę tak dobrze znaną postać, rysującą się na tle jasnego prostokąta, i pomyślała, że wcale nie zależało jej na takim zwycięstwie.
Odsunął się, żeby ich przepuścić. Nie było widać, żeby nieoczekiwana wizyta wprawiła go w zakłopotanie. Ograniczył się do eleganckiego zdziwienia, czego jedyną oznaką był niepewny uśmiech, który spostrzegła, gdy odwracał się, żeby zamknąć za nimi. Na wieszaku, ciężkim meblu edwardiańskim z orzecha i brązu, wisiały płaszcz, kapelusz i parasol, z których ściekały krople wody.
Zaprowadził ich do salonu długim korytarzem o misternie rzeźbionym suficie. Ściany zdobiła mała kolekcja dziewiętnastowiecznych pejzaży sewilskich. Szedł przodem, co chwila odwracając się z miną uprzejmego gospodarza, i w tych momentach Julia na próżno usiłowała odnaleźć cokolwiek, co zdradziłoby tę drugą osobowość, która gdzieś w nim przecież siedziała, ukryta jak krążące widmo. Cokolwiek miało się wydarzyć, już nigdy nie zdoła o nim zapomnieć. A przecież, choć rozum wydobywał na światło ostatnie zakamarki jej wątpiącego umysłu, choć fakty pasowały teraz jak elementy dobrze wykrojonej układanki, rzucając na Partię szachów blaski i cienie innej (innych?) tragedii i przytłaczając symbole przedstawione przez flamandzkiego mistrza… Mimo wszystko, mimo świdrującego bólu, który zastąpił początkowe oszołomienie, Julia wciąż nie była w stanie znienawidzić człowieka, który szedł przed nią, galanteryjnie na wpół odwrócony ku niej, elegancki nawet w pieleszach domowych, w jedwabnym niebieskim szlafroku, dobrze skrojonych spodniach, w chustce zawiązanej pod rozpiętym kołnierzem koszuli. Włosy falowały mu lekko na karku i skroniach. Miał uniesione brwi jak urażony, podstarzały dandys, co łagodził dobrze jej znany, czuły, smutny uśmiech, czający się w kącikach wąskich, pobladłych ust antykwariusza.
Bez słowa dotarli do salonu, obszernego pokoju o suficie pokrytym pięknie wymalowanymi scenami klasycznymi – do tego dnia ulubionym fragmentem Julii było pożegnanie Hektora w złoconym hełmie z Andromachą i synem. Tu, pośród gobelinów i obrazów wiszących na ścianach, antykwariusz zgromadził swoje najcenniejsze skarby, które przez całe życie zbierał wyłącznie dla siebie, odmawiając wystawienia ich na sprzedaż niezależnie od oferowanej ceny. Julia znała je jak własne, lepiej niż przedmioty z domu rodzinnego czy nawet z jej obecnego mieszkania: oto obita jedwabiem sofa w stylu empire, na której Muńoz, pomimo zachęcających gestów Cesara, nie zdecydował się usiąść, tylko stał obok z rękami w kieszeniach płaszcza i kamienną powagą na twarzy; oto sygnowany przez Steinera posążek fechtmistrza z brązu, w wyprostowanej postawie i z uniesionym dumnie podbródkiem, spoglądającego władczo na pokój z wyżyn piedestału postawionego na biurku holenderskim z końca osiemnastego wieku, gdzie, jak Julia sięgała pamięcią, Cesar zawsze przeglądał pocztę; oto narożna gablota z epoki Jerzego IV, wypełniona wspaniałym zbiorem grawerowanych sreber, które antykwariusz osobiście polerował co miesiąc; oto wielkie obrazy, natchnione przez Boga, najbliższe sercu – Młoda dama przypisywana Lorenzowi Lotto, przepiękne Zwiastowanie Juana de Soredy, niezłomny Mars Luki Giordana, melancholijny Zmierzch Thomasa Gainsborough… I jeszcze kolekcja angielskiej porcelany, i kobierce, i kolejne gobeliny, i wachlarze, przedmioty, których dzieje Cesar zgłębił szczegółowo, na wylot znając ich styl, pochodzenie, rodowód. Tworzyły jedyne w swoim rodzaju muzeum, tak pieczołowicie dobrane do jego własnego gustu estetycznego i sposobu bycia, że on sam mógł uchodzić za esencję całego zbioru i każdego eksponatu z osobna. Brakowało tu jedynie małego tria z porcelanowej commedii dell'arte : Lucyndy, Oktawia i Scaramuccia, dzieł Bustellego, które stały w szklanej szafce na parterze antykwariatu.
Читать дальше