— A co, jeśli spiskuje z Kaunem? — dalej drążył Yehoshuah. — Z własnej inicjatywy? Dla pieniędzy, na przykład? Takie rzeczy już się zdarzały.
— Wtedy przestanę wierzyć, że znam się na ludziach — mruknął Stephen. — Wycofam się z interesów i zmienię zawód na taki, w którym nie ma to znaczenia. Będę może pakowaczem w fabryce konserw albo śmieciarzem. — Przesunął obiema dłońmi po głowie. — A teraz skończcie już z tym jeśli i ale, bo mi to działa na nerwy.
Drogowskazy wciąż jeszcze wskazywały dwadzieścia kilometrów do Tel Awiwu, ale limuzyna zboczyła i skręciła na biegnącą poprzecznie drogę szybkiego ruchu i nagle, jak wyczarowane, pojawiło się przed nimi lotnisko Ben-Guriona. Eisenhardt zapamiętał je zupełnie inaczej. Czy rzeczywiście minął zaledwie tydzień?
Jego dwóch towarzyszy nie odstąpiło go ani na krok, gdy już wysiadł z samochodu. Pozwolili mu samemu nieść torbę, ale eskortowali go aż do okienka check-in i stamtąd do kontroli bezpieczeństwa. Posiadali jakieś ważne dokumenty, zamachali nimi przed nosem patrzących nieufnie urzędników, co sprawiło, że pozwolono im przejść mimo nie dających się przeoczyć wypukłości pod marynarkami. Przynajmniej znali drogę do właściwego stanowiska. Tam trzeba było czekać.
Jeden z nich, kierowca, ciemny blondyn z małym wąsikiem na górnej wardze, który przypominał trochę wielokrotnego mistrza świata w pływaniu na ostatnich igrzyskach olimpijskich, kupił sobie gazetę sportową i zagłębił się w lekturze.
— Muszę iść do toalety — powiedział Eisenhardt. Odpowiedzią było mruknięcie. Gazeta była ciekawsza. Drugi, który zajmował siedzenie pasażera, stał przed automatem do lodów i wnikliwie studiował rysunki różnych wafli. W wielkim szklanym gmachu, akumulującym słoneczne światło niczym cieplarniany tunel, panował przeraźliwy upał.
Eisenhardt podniósł się, człapiąc powoli powlókł się na poszukiwanie stosownych drzwi. Gdy skręcił za róg, zobaczył wiszący na ścianie automat telefoniczny.
Mimowolnie sięgnął ręką do kieszeni, wyczuł tam żetony telefoniczne, które zostały mu po rozmowie ze Stephenem Foxxem. W Niemczech do niczego się nie przydadzą. Lepiej wydzwonić je teraz.
W domu nikt nie odbierał. Wszyscy wyfrunęli i znów zapomnieli włączyć automatyczną sekretarkę!
Eisenhardt spojrzał na zegarek, doliczył godzinę, żeby otrzymać czas środkowoeuropejski i zastanowił się, gdzie też mogą być. Ach, tak, w szkole muzycznej. To znaczy, że wrócą dopiero, gdy jego stalowy ptak już uniesie się w powietrze.
Gdy wydłubywał z automatu niewykorzystane żetony, przyszedł mu do głowy jeszcze jeden pomysł.
Myśl, która gwałtownie podniosła poziom adrenaliny w jego żyłach.
Był jeszcze ktoś, do kogo mógł zadzwonić.
Lecz w takim razie musi się pospieszyć. I powinien poszukać raczej telefonu trochę bardziej oddalonego od jego dwóch aniołów stróżów.
* * *
Niewielka chmura pyłu pełzała po jałowej pustyni niczym tłusta brązowa gąsienica. Raz po raz można już było dostrzec wzbijające kurz pojazdy.
— Jesteśmy tylko turystami — oznajmił Stephen Foxx.
— Usłyszeliśmy o tym klasztorze i chcemy go zwiedzić. Miałem ochotę zobaczyć w Izraelu jakieś miejsce, które nie jest znaną na całym świecie turystyczną atrakcją.
— Przenigdy ci w to nie uwierzą — ponuro prorokował Yehoshuah.
Stali jedno obok drugiego na skośnie przylegającym do muru, kruchym dachu chaty, w której mieściło się to, co mnisi nazywali refektarzem. Gonty trzeszczały pod ich stopami, ale wytrzymywały. Przetrwały stulecia. Najwyższa krawędź dachu znajdowała się tak wysoko, że komuś, kto stał na górze, klasztorny mur sięgał akurat do ramion.
— A jeśli nawet — stwierdził Stephen. — Słyszałeś przecież. Brat Gregor wstąpił do klasztoru trzydzieści lat temu. Przed trzydziestu laty kamery wideo zdarzały się najwyżej w powieściach science fiction. A od tamtej pory nie mieli żadnego kontaktu z resztą świata. Jak myślisz, co powiedzą mnisi, gdy Kaun ich zapyta o kamerę wideo?
— Kaun zapyta ciebie.
— Ja nic nie wiem o żadnej kamerze wideo.
— Ale sprzeniewierzyłeś list podróżnika w czasie. Stephen zrobił przesadnie niewinną minę, jakby właśnie ćwiczył.
— List? Podróżnik w czasie? O czym pan mówi, mój panie? Ja o niczym nie wiem.
— Nie ma dowodów — przytaknęła Judith. — List jest zniszczony i nikt nie może dowieść, że Stephen miał go kiedykolwiek.
— Są fotografie.
— Czy można udowodnić, że te zdjęcia pokazują list mający dwa tysiące lat, do tego jeszcze wydobyty z określonego grobu?
— Ale włamałeś się do Muzeum Rockefellera — upierał się Yehoshuah.
— Zgoda, panie sędzio — skinął głową Stephen. — To można mi naprawdę zarzucić i w tym przypadku przyznaję się do winy. Chciałem potajemnie obejrzeć jeszcze raz znaleziska z sektora czternastego, do których broniono mi dostępu, choć jestem ich odkrywcą.
Milczeli. Przez chwilę słychać było tylko monotonny pomruk chóru mnichów zgromadzonych w małej kaplicy na nabożeństwie. Brama klasztoru była znów zaryglowana, jakby uzgodniono już, że Stephen Judith i Yehoshuah chcą tu zostać na zawsze.
— No cóż — stwierdził w końcu Yehoshuah. — Więc moglibyśmy sobie po prostu pójść, prawda? Było gorąco. Koszmarnie gorąco, bez żadnego podmuchu wiatru.
— Nie jestem jeszcze przekonany, że kamery naprawdę tu nie ma — odpowiedział Stephen. — Jedno jest pewne — Kaun wywróci ten klasztor do góry nogami, zupełnie inaczej, niż zrobilibyśmy to my.
Chmura piachu zbliżała się, stawała się coraz bardziej przejrzysta. Było pięć pojazdów, pięć małych ciemnych punktów, przesuwających się powoli przez pustynię.
— A pomyślałeś już o tym — spytał w końcu Yehoshuah — że ci mnisi mogą sami nie wiedzieć, że kamera tu jest? Stephen skinął głową, nie odrywając wzroku od pościgu.
— Przez cały czas.
Nim bracia skończyli nabożeństwo i w milczeniu, gęsiego, przez niskie drzwi opuścili kaplicę, prześladowcy dotarli już do stóp góry. Naradzali się chwilę, z bagażników wyjmowali coś, co cholernie przypominało dużą ręczną broń palną i zaczęli wspinaczkę.
— Czcigodny ojcze — Stephen jeszcze raz spróbował szczęścia z bratem Gregorem — prześladowcy, o których mówiłem wcześniej, znaleźli nas. Są coraz bliżej. Szukają tego samego, co my, ale oni nie chcą tylko na to popatrzeć. Oni chcą to zabrać.
— Ponieważ tego, czego szukają, tutaj nie ma, nic nie dostaną — odparł brat Gregor.
— Proszę mi wierzyć — ci ludzie uwierzą w to dopiero, gdy poruszą każdy kamień w tym klasztorze i nic nie znajdą.
Mnich obrzucił młodego Amerykanina niechętnym spojrzeniem. Na twarzy zaczął mu drżeć niewielki mięsień.
— Najwidoczniej wasza obecność w klasztorze stanowi poważne zagrożenie pokoju naszej pustelni tu na górze — skonstatował. — Przykro mi, że muszę was o to prosić, ale myślę, że będzie lepiej, jeśli zaraz odejdziecie.
— Pragnęlibyśmy z całego serca, ale obawiam się, że to nie powstrzyma nieszczęścia.
— Co to znaczy?
Stephen zagryzł dolną wargę.
— Oni tu przyjdą. Obojętne, dokąd my pójdziemy i obojętne, co zrobimy. Przykro mi.
Z oddali, prawie jak dalekie wołanie orła, dobiegł zza muru krzyk. To była upiorna chwila, wszyscy troje widzieli, jak w oczach mnicha zamigotała panika. Tu nie było orłów. To był krzyk człowieka, wprawdzie niezrozumiały, lecz jego ton nie budził wątpliwości, rozkazujący, komenderował całą zgrają. Nadchodzili.
Читать дальше