— Mmmomomożesz… Tatakk… Zzosstaw mmmnie…
To dopiero był problem. Gaby położyła ją i stała nad nią, drapiąc się w głowę. Spojrzała w stronę ogniska, teraz znacznie bliższego, a potem znowu na Robin. Znajdowały się na niewysokim pagórku, nie groziło im więc zalanie w razie przyboru wód rzeki. Trudno byłoby również utonąć w deszczu. W tej części Hyperionu nie było drapieżników, których można by się na serio obawiać, chociaż mniejsza zwierzyna mogłaby trochę pokąsać.
Trzeba się tym będzie zająć. Trzeba z tym coś potem zrobić. Gaby odwróciła się i ruszyła w stronę obozu.
Kiedy Gaby wróciła sama, Obój wstała zaniepokojona. Gaby pamiętała, że tytania widziała, jak odchodzą razem. Najpewniej wiedziała również po co. Gaby uspokoiła ją, zanim ta zaczęła wyciągać wnioski.
— W porządku. Nic jej nie będzie, przynajmniej tak sądzę. Ma atak i nie chce, bym jej pomagała. Weźmiemy ją, kiedy będziemy ruszali. Gdzie idziesz?
— Przyniosę ją do namiotu, to chyba oczywiste.
— Nie spodoba jej się to. Obój wyglądała na wściekłą.
— Ludzie i ich durne zabawy — parsknęła. — Nie muszę się stosować do jej reguł, ani zresztą do twoich.
Robin przez kurtynę deszczu dostrzegła nad sobą potężną sylwetkę centaura. O cholera, wyglądało na to, że Gaby wysłała kawalerię.
— Przyszłam z własnej woli — powiedziała tytania, podnosząc dziewczynę z błota. — Jeżeli jest jakaś ludzka abstrakcja, której próbujesz bronić tym szalonym czynem, możemy uznać, że pozostaje ona nienaruszona, ponieważ nie zabiera cię stąd działanie ludzkie.
Połóż mnie, ty przerośnięty kucyku — próbowała wykrztusić Robin, ale usłyszała tylko bulgotanie i skrzek dochodzący ze ściśniętego gardła i bezwładnie obwisłej szczęki.
— Zajmę się tobą — powiedziała Obój delikatnie. Robin uspokoiła się, kiedy tytania ułożyła ją na śpiworze.
Przestań walczyć, poddaj się, przeczekaj i tak w końcu to ty zwyciężysz. Teraz jesteś bezsilna, ale później dorwiesz się do nich.
Obój wróciła z wiadrem ciepłej wody. Umyła Robin, wytarła, podtrzymała jak zepsutą mechaniczną lalkę i ubrała w koronkową koszulę. Podniosła ją jedną ręką, jak piórko wsunęła w śpiwór i otuliła wylot wokół szyi.
Zaczęła śpiewać.
Robin poczuła palący ból w gardle. To wszystko było przerażające, to całe otulanie, mycie, ubieranie… To była straszna obraza jej godności. Powinna zdobyć się na więcej złości, niż faktycznie odczuwała. Powinna już składać jadowitą napaść słowną, którą poczęstuje to stworzenie, skoro tylko odzyska władzę nad swoim ciałem. A jednak miast tego ze ściśniętym gardłem czuła, jak ogarnia ją dawno zapomniane uczucie.
W żadnym wypadku nie mogła pozwolić sobie na płacz. Gdy raz na to przystać, człowiek już zawsze będzie się nad sobą litować. Tego bała się najbardziej. Strach był tak potężny, że nie śmiała nawet nazwać jego źródła. Czasami płakała w samotności. Ale nigdy nie wolno jej było zrobić tego przy kimś!
A jednak w pewnym sensie była sama. Obój sama to powiedziała. Ludzkie zasady, abstrakcje z Konwentu nie znajdowały tu zastosowania. Chodziło też o jeszcze coś innego.
Konwent nie wymagał od niej nigdy, by nie płakała. To był wymóg dyscypliny, którą sama sobie narzuciła.
Usłyszała jęk i wiedziała, że wydobył się on z jej ust. Z kącików oczu pociekły łzy. Ciężar w gardle nie dawał się połknąć. Musiała więc go z siebie wyrzucić.
Robin poddała się i uderzyła w szloch. Zasnęła, płacząc w ramionach tytanii.
Chris ułożył się na śpiworze w tym cholernym półmroku i zadrżał. Od czterech godzin miał uczucie, że przychodzi na niego atak. A może już go ogarnął? Jak powiedział Gaby, nie jemu było oceniać, kiedy go chwyta. Była to prawda, ale nie cała. Gdyby miał atak, nie wiedziałby o tym, jego umysł zupełnie spokojnie mógłby funkcjonować jak maszyna o zużytych przekładniach, ale na pewno nie byłby tak rozstrojony jak teraz.
Powiedział sobie, że to wszystko przez to światło i deszcz bębniący po dachu. Światło było rzeczywiście okropne. Kiedy przebijało się przez ścianki namiotu, mógł to być równie dobrze wczesny poranek i pora wstawania, jak i późny wieczór, kiedy do snu pozostawało jeszcze dużo czasu. Przyzwoitej nocy w ogóle tu nie było.
Mimo deszczu słyszał zdumiewająco dobrze. Dobiegał go spokojny śpiew i trzaskanie ogniska. Ktoś podszedł do jego namiotu, postał chwilę, rzucając długi cień na ściankę, a potem oddalił się równie cicho. Potem usłyszał rozmowę i kroki. Ktoś odchodził z obozu; znacznie później powrócił.
Teraz pojawił się jeszcze ktoś inny. Nawet Czarodziejka nie mogła rzucać tak ogromnego cienia.
— Puk, puk.
— Wchodź, Valiha.
Miała ze sobą ręcznik, którym wytarła błoto z przednich kopyt, nim stąpnęła na brezentową podłogę. Potem tak samo oczyściła tylne kopyta. Była w tym trochę podobna do psa, który skrobie się nogą za uchem, chód w ruchu tym nie było nic niezręcznego czy dziwnego. Ubrana była w fioletowy, długi płaszcz przeciwdeszczowy, który mógłby uchodzić za samodzielny namiot. Kiedy wydostawała się z niego i wieszała na kołku przy drzwiach, Chris zastanawiał się, jaki może być cel tej wizyty.
— Mogę zapalić latarnię?
— Pewnie.
Namiot miał tytaniczne rozmiary, co oznaczało, że mogła w środku swobodnie stać i miała dość miejsca, by się obrócić. Kiedy wieszała lampę u sufitu, po ścianach przemykały fantastyczne cienie. Wreszcie usiadła z podkulonymi nogami.
— Nie mogę tu zostać — powiedziała. — Właściwie już zabranie się z wami pewnie było błędem. No ale jednak tu jestem.
Jeśli chciała go zaintrygować, nie mogła wymyślić lepszego sposobu. Mięła nerwowo brzeg swojej torby. Chris nie mógł znieść tego widoku. Zatknęła zań kciuki i naciągnęła niczym gumkę kąpielówek.
— Czuję niepokój od chwili, gdy zrozumiałam, że ty… że rzeczywiście nie pamiętasz tych stu obrotów, które spędziłeś ze mną po tym, jak znalazłam cię błąkającego się pod Schodami Cirocco po twoim Wielkim Upadku.
— Ile to jest sto obrotów?
— Według twojego rachunku trochę więcej niż cztery dni. Jeden obrót to sześćdziesiąt jeden minut.
— To sporo. Dobrze się bawiliśmy?
Popatrzyła na niego krótko, a potem wróciła do swoich nerwowych manipulacji.
— Ja tak. Ty mówiłeś wtedy to samo. Męczyło mnie, że mogłeś odnieść wrażenie, że wykorzystuję cię wyłącznie jako talizman na szczęście, tak jak ci powiedziałam, kiedy odzyskałeś zmysły.
Chris wzruszył ramionami.
— Wcale by mi to nie przeszkadzało, gdyby rzeczywiście tak było. Gdybym jeszcze naprawdę przyniósł ci szczęście, byłoby mi całkiem miło.
— To nie o to chodzi. — Przygryzła wargę i Chris ze zdziwieniem dostrzegł łzę, którą szybko otarła. — Niech mnie Gaja przeklnie — jęknęła. — Nie umiem tego wyrazić. Nie wiem nawet, co chcę powiedzieć, chyba tylko ci podziękować. Mimo że nic nie pamiętasz. — Pogrzebała w torbie i w zaciśniętej dłoni coś z niej wyciągnęła. — To dla ciebie — powiedziała, a potem zerwała się i znikła z namiotu, zanim zdążył się zorientować.
Otworzył dłoń i ujrzał jajko tytanii. Było żółte, tak jak sama Valiha, z czarnymi pasemkami. Na jego twardej powierzchni wyryto drobnymi literkami po angielsku:
Valiha (Eolskie Solo) Madrygał: Duża Szansa 26-ty Gigaobrót;
97.618.685-ty Obrót (Roku Pańskiego 2100) „Gaja Nie Mówi, Dlaczego Się Obraca”
Читать дальше