Otrząsnąwszy się z zamyślenia, spróbowała odpowiedzieć na pytanie.
— „Dziobiące” kobiety? Oj, naprawdę nie wiem. Spotkałam kobietę sprzedającą swoje ciało, która mnie przekonywała, że nie należy tak na to patrzeć. Nie mam pojęcia o pieniądzach, więc naprawdę nie potrafię powiedzieć, czy miała rację, czy nie. Gaby i Cirocco zupełnie się nie nadają do wyjaśnienia tej materii. Jak dobrze wiesz, mają znacznie mniej styczności ze społeczeństwem ludzkim niż ja. Muszę powiedzieć, że nie znam na tyle waszej kultury, by zrozumieć rolę, jaką w niej odgrywają kobiety.
Znowu pokiwał głową.
— A co masz w torbie? — spytał dość niespodziewanie.
— Mojego demona.
— Mogę go zobaczyć?
— To pewnie nie jest… — Ale on już otworzył worek. Trudno, pomyślała. Sam sobie winien. Ukąszenie Nasu było bolesne, ale niezbyt niebezpieczne.
— Wąż! — krzyknął. Zachwycony, sięgnął do torby. — Pyton… nie, anakonda. Jeden z najpiękniejszych, jakie zdarzyło mi się spotkać. Jak on… ona ma na imię?
— Nasu. — Żałowała, że nic więcej nie może wykrztusić, i zapragnęła, by Nasu ugryzła go i skończyła tę zabawę. Wtedy elegancko go przeprosi. Skąd tamten ma wiedzieć, że Nasu nie pozwala się dotykać nikomu z wyjątkiem Robin?
Chris zabrał się jednak do zwierzaka bardzo poprawnie, z należytym szacunkiem, i — niech to diabli — już sobie go owinął dookoła ramienia.
— Znasz się na wężach.
— Miałem kilka. Przez rok pracowałem w ZOO, wtedy, kiedy jeszcze mogłem pracować. Pasujemy do siebie.
Kiedy po pięciu minutach wąż nadal nie kwapił się do kąsania, musiała mu przyznać rację. Widok Chrisa siedzącego sobie z jej demonem owiniętym wokół ramienia denerwował ją niesamowicie. Co miała zrobić? Głównym zadaniem demona było ostrzeganie przed wrogami. W cichości ducha dopuszczała do siebie myśl, że trzecie Oko rzekomo zapewniające nieomylność to też bujda. Był to rodzaj tradycji i nic więcej. Nie żyła w epoce kamiennej.
Gdzieś głębiej jednak jakaś jej cząstka patrzała teraz na Chrisa i węża w zupełnym pomieszaniu.
Gaby miała nadzieję dotrzeć do Aglai bez rozbijania obozu, okazało się jednak, że się przeliczyła. Nie pozwalał na to stan Cirocco.
Właściwie nie szło im nawet źle. Tytanie wiosłowały rytmicznie, dowożąc ich do miejsca, gdzie rzeka po raz ostatni skręcała na północ, by wrócić na wschód. Płytki brzeg, usiany wyrzuconymi przez nurt kawałkami drewna, tworzył dogodne plaże dla przybijania czółen. Powyżej niewysokiego urwiska rosły drzewa i tam właśnie tytanie urządziły obóz, a Chris i Robin, mimo najlepszych chęci, bardziej przeszkadzali, niż pomagali.
Gaby oceniła, że deszcz może jeszcze padać kilka dekaobrotów. Mogła się skontaktować z Gają i upewnić się, a nawet — jeśli powód byłby dostatecznie ważny — poprosić, by przestał padać. Nie było to jednak potrzebne, ponieważ zmiany pogody i tak następowały na Gai z dużą regularnością. Wiele razy była już świadkiem trzydziestogodzinnego deszczu, który następował po fali upałów trwających dwa hektoobroty, i wszystko wskazywało na to, że i tym razem będzie to typowy przypadek. Niebo zaciągnięte było nieprzerwanym pasmem niskich chmur.
Na północnym zachodzie widziała Pole Wiatrów, zakończenie ukośnego kabla podtrzymującego, zwanego Schodami Cirocco, położone na terenie Hyperionu. Kabel znikał w warstwie chmur, przebijał ją i wznosił się jeszcze wyżej gdzieś na północy. Wydawało się jej nawet, że dostrzega odblask spoza chmur, tam gdzie kabel odbijał światło, rozjaśniając swój potężny cień.
Schody Cirocco. Uśmiechnęła się krzywo do siebie, ale bez śladu goryczy. Niemal nikt już nie pamiętał, że pierwszego przejścia dokonały pewne dwie osoby. To ją nie martwiło. Wiedziała, że jeśli nie liczyć drogi transgajańskiej, nie zaznaczyła się na tym zwariowanym świecie nawet cząstką tych dokonać, które stały się udziałem Cirocco.
Wspinała się na wysoki brzeg i przyglądała się z rozbawieniem, jak Chris i Robin próbują być użyteczni. Tytanie były zbyt grzeczne, by odmówić pomocnej dłoni, stąd też roboty, które mogły być wykonane w pięć minut, przeciągały się do piętnastu. Było to jednak pożyteczne doświadczenie. Chris nie wspominał o swoim pochodzeniu, ale bez wątpienia był mieszczuchem, jeśli nie liczyć kilku wycieczek w ziemską, ucywilizowaną dzicz. Robin pochodziła z hipermiasta, czego nie zmieniała obecność w Konwencie malowniczych upraw i trzody. Być może w całym swoim życiu nie widziała niczego, co rosłoby i rozwijałoby się na dziko, bez planu.
Kiedy jednak przyszło do gotowania, tytanie zaparły się wszystkimi czterema nogami i przegoniły młodych ludzi. Tytanie gotowały niemal tak samo dobrze jak śpiewały. Teraz przeszukały systematycznie bagaże, wybierając kawałki, które najszybciej mogły się popsuć i które musiały byś szybko zjedzone. Rozpaliły ogień, okładając go płaskimi głazami. Potem wyciągnęły mosiężną zastawę i rozpoczęły swoje magiczne zabiegi, które pozwalały im z surowego mięsa i ryb wyczarować kulinarne cuda.
Wkrótce w powietrzu zaczęły się rozchodzić smakowite zapachy. Gaby rozsiadła się wygodnie, rozkoszując się nastrojem oczekiwania. Dawno już nie czuła się równie szczęśliwa. Przypominała sobie znacznie prostsze wspólne posiłki sprzed wielu lat, kiedy zmordowane i poturbowane, nie wiedząc, czy przeżyją kolejny dzień, były z Cirocco tak blisko. Dziś wspomnienia te były zaprawione goryczą, żyła jednak dostatecznie długo, by wiedzieć, że aby przeżyć, przede wszystkim trzeba zachowywać w pamięci dobre wspomnienia. Mogłaby tak jeszcze rozmyślać, co poszło nie tak od tamtych dni, mogła martwić się o Cirocco, która nadal rzygała w namiocie, kombinując, jak się dorwać do gorzałki w sakwach Psałterium. Postanowiła jednak wdychać zapach dobrego jedzenia, słuchać kojącego dzwonienia deszczu przemieszanego ze śpiewem tytanii i nadstawiać twarz na długo oczekiwany chłodny powiew od wschodu.
Miała obecnie sto trzy lata i wybierała się w podróż, z której, podobnie jak z wielu wcześniejszych wypraw, mogła nie wrócić żywa. Na Gai nie było ubezpieczenia na życie, nawet dla Czarodziejki. Na pewno nie dla takiego jak ona nie kończącego się pasma kłopotów, które Gaja tolerowała tylko dlatego, że mogła na niej bardziej polegać niż na Cirocco.
Perspektywa śmierci nie budziła w niej niepokoju czy lęku. Przeżyje i będzie żyć dalej. Był czas, kiedy wiek, do jakiego doszła, był zupełnie nie do pomyślenia, teraz jednak wiedziała, że stulatki są w środku zawsze młode, a ona miała jeszcze i to szczęście, że wyglądała i czuła się młodo. Czuła się, jakby miała szesnaście lat i wędrowała po Górach San Bernardino z własnej roboty teleskopem i kuchnią na plecach, czekając, aż niebo pociemnieje i pojawią się gwiazdy. Czegóż więcej chcieć od życia?
Wiedziała, że w przyszłości nie stanie się już dużo mądrzejsza. Nie liczyła na to, teraz wiedziała, że wraz z wiekiem rośnie doświadczenie, wiedza, horyzonty, wiele rzeczy można — zdawałoby się — gromadzić w nieskończoność, ale osiąga się jednak pewien pułap mądrości. Nie spodziewała się, by po skończeniu drugiej setki lat miała się jakoś szczególnie zmienić. Trochę się tym przejmowała, gdy dobiegała osiemdziesiątki, ale potem machnęła ręką. Wystarczały z powodzeniem troski dnia powszedniego.
Dzień, który właśnie dobiegł końca, niósł tylko jedną troskę.
Popatrzyła na Robin krzątającą się koło ognia i głęboko westchnęła.
Читать дальше