Thom Sebastian.
Zadrżała lekko, przypominając sobie jego rozmowę z Boskiem. I groźbę, zawartą w słowach: „Nie interesuj się nią za bardzo”.
– Cześć – zawołał Thom. – Czy doszłaś już do siebie?
– Po czym?
– Po spędzonej ze mną nocy.
– Nie czuję żadnych negatywnych skutków.
– To doskonale. – Unikał jej wzroku i rozglądał się po sali tak nerwowo, jakby zamierzał coś wyznać. – Czy jesteś wolna jutro wieczorem? – spytał w końcu cichym głosem.
– Chyba tak – odparła, zastanawiając się z niepokojem, o co mu chodzi.
– Może byśmy zjedli razem kolację?
– Zgoda.
– Świetnie. Zadzwonię do ciebie. – Przez chwilę patrzył na nią pozbawionym wyrazu wzrokiem, pod którego wpływem zaczęła podejrzewać, że to on ukradł dokument, a teraz chce jej wyznać prawdę.
Co zrobię, jeśli się przyzna i odda mi ten papier? – pytała się w myślach.
Wiedziała, jak postąpiłby jej ojciec. Albo Reece… Złamałby Sebastianowi życie, zmuszając go do rezygnacji z praktyki prawniczej na terenie Nowego Jorku. Ale ona gotowa byłaby zachować jego uczynek w tajemnicy w zamian za przyznanie się do winy.
Ale patrząc, jak Lillick idzie w kierunku baru, zdała sobie sprawę, że zbyt daleko wybiega myślami.
Najpierw niech odda umowę, a potem zastanowimy się nad prawnym aspektem sprawy… – pomyślała.
Zaczęła się przepychać przez tłum gości w kierunku holu. Dostrzegła po drodze jakąś starszą kobietę, która przyglądała jej się bardzo uważnie z mieszaniną ciekawości i rozbawienia. Była nieco podobna do Ady Smith, matki Boska. Gdy ich spojrzenia się spotkały, Taylor wyczuła w jej wzroku zaproszenie do rozmowy i podeszła bliżej.
– Pani jest Taylor Lockwood – oznajmiła nieznajoma.
– Owszem.
– A ja jestem Vera Burdick, żona Donalda.
– Miło mi panią poznać. – Taylor wyciągnęła rękę, przypominając sobie tekst artykułu, który niedawno przesłał jej faksem ojciec. Była zdumiona, że widzi przedstawicielkę obozu Burdicka na terenie nieprzyjaciela. Kobieta musiała dostrzec na jej twarzy wyraz zaskoczenia, bo uśmiechnęła się wymownie.
– Donald załatwia dziś jakieś interesy – powiedziała. – Kazał mi przyjechać tu w zastępstwie.
– Miłe przyjęcie – oceniła Taylor.
– Wendall był na tyle uprzejmy, że oddał na dzisiejszy wieczór swój dom do dyspozycji firmy. Robi to samo w lipcu, kiedy odbywa się nabór nowych pracowników. To rodzaj pikniku dla prawników.
Na chwilę zapadła kłopotliwa cisza.
– No cóż, chyba pójdę zobaczyć, kto tu jest – oznajmiła w końcu Taylor.
Vera Burdick kiwnęła głową w taki sposób, jakby chciała dać do zrozumienia, że podczas tej krótkiej rozmowy uzyskała wszystkie potrzebne jej informacje.
– Miło było panią poznać, moja droga. I życzę szczęścia.
Taylor śledziła przez chwilę wzrokiem swą rozmówczynię, która podeszła do grona znajomych prawników. Co znaczyło to „życzę szczęścia” – zastanawiała się w duchu. Ruszyła ponownie w kierunku schodów, ale zatrzymał ją jakiś męski głos.
– Kim pani jest?
Odwróciła się, czując nerwowy dreszcz, i ujrzała przed sobą Wendalla Claytona. Zaskoczyło ją to, że jest tylko o pięć centymetrów wyższy od niej. Potem zdała sobie sprawę, że z bliska wydaje się o wiele bardziej przystojny niż z daleka.
Później spojrzała mu w oczy i straciła na trzy czy cztery sekundy zdolność myślenia. Były to oczy człowieka, który potrafi kierować innymi ludźmi, człowieka, któremu trudno czegokolwiek odmówić, nawet jeśli żąda tego w milczeniu.
Dokładnie takiego samego człowieka, jakim był jej ojciec.
– Słucham?
– Pytałem, kim pani jest – powtórzył z uśmiechem.
– Taylor Lockwood.
– Wendall Clayton.
– Wiem, kim pan jest. Dziękuję za zaproszenie, ale weszłam tu bez przywitania się z gospodarzem. Czy wyrzucisz mnie za drzwi?
– Wręcz przeciwnie. Podejrzewam, że jesteś tutaj jedyną osobą, z którą warto porozmawiać.
– Chyba trochę przesadzasz.
Chwycił ją lekko za ramię. Nigdy jeszcze nie przeżyła czegoś podobnego. Nie był to uścisk przełożonego, przyjaciela czy kochanka. Miała wrażenie, że Clayton przekazuje sygnał, mający ją przekonać o jego absolutnej dominacji. Czuła się tak, jakby ścisnął w dłoni jej duszę.
– Czy chciałabyś zwiedzić dom? – spytał, cofając w końcu rękę.
– Oczywiście.
– To autentyczny zabytek. Został zbudowany około roku tysiąc siedemset osiemdziesiątego…
– Taylor! – zawołała Carrie Mason, podchodząc do nich szybkim krokiem. – Nie wiedziałam, że tu jesteś!
– Cześć, Carrie.
– Czy nie ma tu Seana? – spytał Clayton, wyciągając rękę, którą Carrie energicznie uścisnęła.
– Nie – odparła po chwili wahania z wyraźną irytacją. – Miał jakieś inne zajęcia.
– Ach, pewnie chodzi o jeden z tych jego występów.
– Posłuchaj, Carrie – wtrąciła się Taylor. – Wendall zamierzał mnie właśnie oprowadzić po swoim domu. Chodź z nami.
– Chętnie! – zawołała z entuzjazmem jej koleżanka. Clayton nie był zachwycony perspektywą zwiedzania domu w trójkę, ale zanim zdążył zareagować, podeszła do nich Vera Burdick. Zatrzymała się i wyciągnęła do niego rękę, a on oburącz ją uścisnął.
– Vera, bardzo się cieszę, że znowu cię widzę. Mam nadzieję, że jest tu również Donald.
– Niestety nie. Ma jakąś oficjalną kolację w ratuszu, połączoną ze zbieraniem funduszy.
– Kiedy człowieka zaprasza burmistrz…
– Gubernator – poprawiła go Vera.
– …nie można odmówić.
Taylor wyczuła panujące między nimi napięcie. Vera Burdick najwyraźniej nie znosiła Claytona, on zaś – choć odwzajemniał to uczucie – nie wytrzymał jej wzroku i spojrzał w głąb sali.
W tym momencie Taylor ujrzała prawdziwe oblicze Claytona. Znał dobrze mężczyzn i potrafił nimi kierować, ale czuł się dobrze tylko w towarzystwie takich kobiet, nad którymi miał władzę lub które mógł traktować jako obiekty seksualne.
Była zdumiona, widząc jego onieśmielenie. Wiedziała, że jest człowiekiem potężnym, a także – jeśli to on stał za kradzieżą dokumentu – bardzo niebezpiecznym.
– Zostawiam cię z twoimi przyjaciółkami – oznajmiła Vera chłodnym tonem, obrzucając Taylor oraz Carrie taksującym spojrzeniem i uśmiechając się bez przekonania.
– Mam nadzieję, że Donald dobrze się bawi na tym przyjęciu u gubernatora.
– Donald, jesteś blady jak ściana. Do diabła, człowieku, powinieneś częściej oddychać świeżym powietrzem. Mam nadzieję, że przywiozłeś ze sobą rakietę?
Burdick oparł się o barierkę ogrodu, przylegającego do apartamentu, który zajmował najwyższe piętro hotelu Fleetwood w Miami Beach i spojrzał na chłodny krąg zachodzącego słońca.
– Niestety nie przyjechałem tu dla przyjemności, lecz w interesach, Steve.
Czuł się zmęczony. Prywatny odrzutowiec firmy przechodził przegląd techniczny, dlatego musiał przylecieć do Miami samolotem rejsowym. Miał oczywiście bilet pierwszej klasy, ale i tak musiał stać w kolejkach. A w dodatku jego lot był o godzinę spóźniony. Wynajęta limuzyna przywiozła go bezpośrednio na miejsce spotkania, toteż nie zdążył jeszcze wstąpić do swojego hotelu.
Steve Nordstrom, mocno zbudowany pięćdziesięcioletni mężczyzna, który w tej chwili z wprawą zawodowego barmana mieszał martini, był wiceprezesem spółki McMillan Holdings. Miał siwe włosy, starannie ostrzyżone na jeża. Jego czerwona koszulka kontrastowała z białymi sportowymi spodniami.
Читать дальше