Znany profesor, filozof prawa Karl Llewellyn napisał książkę zatytułowaną „Krzak jeżyny”. Nazwa rośliny była metaforą teorii i praktyki prawa, a zawarta w książce teza głosiła, że owa dziedzina w rozlicznych swoich wcieleniach jest nieskończona. Napisał w niej między innymi, że „jedynym lekarstwem na prawo jest dodatkowe prawo”, sugerując, iż człowiek uprawiający ten zawód nie może być dyletantem. Kiedy ktoś jest przytłoczony postępowaniem procesowym, umową handlową czy studiami nad teorią, kiedy jest wyczerpany i przeraża go myśl o dalszej pracy, może ocalić się tylko w jeden sposób: brnąc dalej naprzód, zagłębiając się w zawiłościach.
Prawo – sugerował Llewellyn – jest nieskończenie skomplikowaną i nieustępliwą kochanką.
Wendall Clayton przypomniał sobie tezy profesora Llewellyna, siedząc w sobotę rano przy swoim biurku i patrząc na Randy’ego Simmsa.
Ugrzeczniony młody prawnik przedstawił mu przed chwilą niepokojące wieści. Udało im się storpedować długoletnią umowę najmu, którą usiłował przeforsować Burdick. Ale niektórzy spośród najstarszych wspólników firmy nadal odmawiali opowiedzenia się za fuzją. Zwycięstwo firmy w procesie przeciwko Szpitalowi Świętej Agnieszki podniosło w ich oczach autorytet Burdicka. Pod wpływem kampanii propagandowej, prowadzonej przez Billa Stanleya, wrócili do obozu szefa kancelarii.
Oznaczało to, że Clayton nie może być pewien, czy podczas zbliżającego się głosowania, do którego miało dojść już we wtorek, uzyska wystarczające poparcie dla swoich planów.
– Jak wygląda układ sił? – spytał nerwowo.
– Jest bardzo wyrównany. Oceniam nasze szansę na jakieś pięćdziesiąt procent.
– Musimy się postarać, żeby był mniej wyrównany.
– Tak, proszę pana.
– Zostań tu. Zaraz wracam. – Clayton wstał i ruszył w kierunku sali, w której urzędowali aplikanci.
Ku swemu zdziwieniu stwierdził, że Sean Lillick nie jest sam, lecz rozmawia z jakąś młodą dziewczyną, również zatrudnioną w firmie.
Clayton nie miał pojęcia, co Lillick w niej widzi. Jemu wydawała się onieśmielona, niepewna siebie, niepozorna. I trochę zbyt tęga.
Gotów byłby się z nią przespać tylko w ostateczności.
Na jego widok natychmiast cofnęli się o krok i stanęli od siebie nieco dalej, ale on zdążył zauważyć, że toczyli jakiś spór. Oczy dziewczyny były czerwone od płaczu, a bezbarwną twarz Lillicka zdobiły rumieńce.
– Cześć, Sean – powitał go Clayton.
– Cześć, Wendall.
– A pani nazywa się…
– Carrie Mason.
– Mam nadzieję, że nie przerywam wam jakiejś ważnej rozmowy.
– Nie. Skądże.
– Po prostu gadaliśmy o tym i owym – wtrąciła Carrie.
– Ach, tak… Gadaliście… Muszę cię przeprosić, Carrie, ale mam ważną sprawę do Seana.
Żadne z nich nie ruszyło się z miejsca. Lillick utkwił wzrok w podłodze. Carrie odchrząknęła głośno.
– Chcemy skopiować pewne dokumenty – oznajmiła cichym głosem. – Dotyczące umowy z SCI.
Clayton obrzucił ich przelotnym spojrzeniem, ale nie powiedział ani słowa.
– Zacznij je kopiować, a ja zaraz tam przyjdę – zaproponował Lillick.
Po chwili wahania wzięła z biurka gruby plik papierów i ruszyła niechętnie w kierunku korytarza.
– Mam nadzieję, że będziesz dziś wieczorem na moim przyjęciu w Connecticut – zawołał za nią Clayton.
– Owszem, zamierzam na nie przyjechać – odparła, oglądając się przez ramię.
– Bardzo się cieszę – rzekł z uśmiechem Clayton. Gdy tylko dziewczyna zniknęła, odwrócił się do Lillicka. – Mamy pewne problemy. W związku z głosowaniem. Muszę zdobyć ważne informacje. I to szybko. Głosowanie odbywa się pojutrze.
Wiadomo było, że najlepszy dostęp do informacji mają właśnie aplikanci i szeregowi pracownicy firmy. W ich obecności członkowie kadry kierowniczej plotkowali jak małe dziewczynki. Właśnie dlatego Clayton korzystał od roku z pomocy Lillicka i płacił mu za zdobyte informacje.
Lillick przełknął ślinę i opuścił wzrok.
– Wydaje mi się, że zrobiłem już dla ciebie wystarczająco dużo.
– Byłeś szalenie pomocny – przyznał jego przełożony.
– Ale nie chcę już dłużej być pomocny.
Clayton kiwnął głową. Wiedział, że tym razem nie może naciskać młodego człowieka. Że musi go sobie zjednać.
– Zdaję sobie sprawę, że to było dla ciebie trudne – powiedział, kładąc dłoń na ramieniu Lillicka. – Ale wszystko, co robiłeś, służyło interesom ogółu pracowników naszej firmy. Jesteśmy już bardzo bliscy zwycięstwa. A jeśli je odniesiemy… zyska na tym cała kancelaria… i ty również.
Młody aplikant nadal milczał.
– Niektórzy z naszych ludzi przeszli na drugą stronę – ciągnął Clayton. – Muszę się dowiedzieć, czy Burdick telefonował do kogoś, z kim rozmawia tylko w wyjątkowych wypadkach. Czy planuje jakieś wyjazdy. Jest człowiekiem zdesperowanym, a tacy ludzie są najlepszymi przyjaciółmi swoich wrogów. Wiesz dlaczego? Ponieważ popełniają błędy. Czy to rozumiesz?
– Owszem.
– Czy zapamiętałeś, co ci mówiłem?
– Tak.
– To dobrze. Za interesujące informacje możesz otrzymać mnóstwo pieniędzy. Mam na myśli sumy pięciocyfrowe.
Przez długą chwilę patrzył Lillickowi w oczy. Po trzydziestu sekundach chłopak opuścił wzrok.
– Rozejrzę się – powiedział powoli. – Zobaczę, czy uda mi się dowiedzieć czegoś ciekawego.
– Doskonale. Postaraj się, żeby było to coś bardzo ciekawego. Nie mam już czasu na subtelne drobiazgi.
Było niedzielne popołudnie.
Taylor Lockwood przyglądała się tłumowi gości, zebranych w wiejskiej rezydencji Wendalla Claytona, położonej na terenie miasteczka Redding w Connecticut. Była zdumiona różnorodnością strojów i barw. Szkockie kraty kłóciły się z jaskrawą żółcią sukien. Zielone koszule kontrastowały z czerwonymi spodniami. Muślinowe szaty, będące reliktem lat sześćdziesiątych i pokolenia hipisów, wydawały się pochodzić z innej epoki.
Musiała przyznać, że te krzykliwe stroje prezentowali niemal wyłącznie starsi prawnicy. Młodsi pracownicy firmy mieli na sobie sportowe spodnie i letnie koszule lub swetry.
Wokół niej migotały perły, jasne włosy, ładne twarze.
Taylor i Reece przyjechali wynajętym samochodem. Musieli dwukrotnie pytać o drogę, nim znaleźli rezydencję Claytona. Zaparkowali wóz, weszli do domu bez pukania i stanęli, niezauważeni przez nikogo, w obszernym holu.
– Jesteśmy zbyt tradycyjnie ubrani – zauważyła z niechęcią.
Reece zdjął krawat i schował go do kieszeni marynarki.
– Jak teraz wyglądam? – spytał.
– Jak zbyt tradycyjnie ubrany prawnik, który zgubił krawat.
– Ja zajmę się parterem – oznajmił. – Ty idź na piętro.
– Okay – powiedziała Taylor, a potem nagle wyraźnie się zawahała.
– O co chodzi? – spytał Reece.
– Weszliśmy tu trochę jak włamywacze, nie uważasz?
– Włamanie polega na wejściu do czyjegoś mieszkania bez pozwolenia z zamiarem popełnienia przestępstwa. – Uśmiechnął się do niej przebiegle. – My zostaliśmy zaproszeni. Więc nie ma mowy o włamaniu.
– Skoro tak uważasz…
Reece zniknął, a ona podeszła do baru. Obsługujący go kelner nalewał do szklanek słodki jabłecznik. Taylor potrząsnęła głową i poprosiła o kieliszek białego wina. Zanim wypiła pierwszy łyk, wyrósł obok niej jak spod ziemi jakiś mężczyzna i mocno chwycił ją za ramię.
Читать дальше