Dziadek z wnukiem mijali licznych robotników i brygadzistów, którzy dwoili się i troili, kończąc prace budowlane na piętrze loży prasowej, montując urządzenia, szlifując i malując ściany. Przemykając obok stanowiska stolarzy, Ernst zerknął na rękaw marynarki i skrzywił się z niesmakiem.
– Co się stało, Opa? - zawołał Rudi, przekrzykując wizg piły.
– Popatrz tylko. Popatrz, jak się ubrudziłem. – Miał na ubraniu odrobinę gipsu.
Ernst otrzepał rękaw, ale trochę jasnego pyłu pozostało. Pomyślał, czy spróbować usunąć go na mokro, ale gips mógłby przywrzeć do tkaniny na dobre. Gertruda nie byłaby zadowolona. Postanowił zająć się tym później. Położył dłoń na klamce drzwi prowadzących do łącznika na schody.
– Panie pułkowniku! – usłyszał za plecami.
Odwróciwszy się, zobaczył esesmana, który za nimi wybiegł. Żołnierz musiał do nich wołać, żeby przekrzyczeć hałas narzędzi.
– Panie pułkowniku, są tu psy Fiihrera. Może pański wnuk chciałby zrobić sobie z nimi zdjęcie.
– Psy? – Oczy Rudiego rozbłysły.
Hitler lubił owczarki niemieckie i miał kilka. Były to przyjazne, domowe zwierzęta.
– Chcesz, Rudi? – spytał Ernst.
– Och, tak, Opa.
– Tylko ich nie drażnij.
– Nie będę.
Ernst odprowadził chłopca do korytarza i patrzył, jak malec biegnie do owczarków, które węszyły po loży prasowej. Hitler roześmiał się, kiedy Rudi objął większego psa i pocałował go w łeb. Zwierzę polizało go szerokim jęzorem. Góring pochylił się nie bez trudu i pogłaskał psy z dziecinnym uśmiechem na okrągłej twarzy. Choć minister był na ogół nieczułym człowiekiem, szczerze kochał zwierzęta.
Pułkownik wrócił do drzwi na końcu korytarza. Próbując zdmuchnąć gips z rękawa, przystanął przed jednym z dużych okien wychodzących na południe i wyjrzał na zewnątrz. Oślepiło go słońce. Zostawił kapelusz w loży prasowej. Zastanawiał się, czy po niego wrócić.
Nie, to by…
Poczuł potężne uderzenie, które pozbawiło go tchu i cisnęło na płachtę, którą była przykryta marmurowa posadzka. Rozpaczliwie łapał powietrze, zdezorientowany, przerażony… Padając na podłogę, zdążył pomyśleć: teraz jeszcze zapaskudzę sobie garnitur farbą! Co na to powie Gertruda?
Dom Monachijski” był małą restauracją oddaloną dziesięć przecznic na północny zachód od Tiergarten i pięć od Dresden Allee.
Willi Kohl jadał tu kilka razy i pamiętał świetny węgierski gulasz, do którego dodawano tu ni mniej, nie więcej tylko kminek i rodzynki. Do obiadu podano wówczas wyśmienite austriackie wino Blaufrankisch.
Zaparkowali samochód przed samym lokalem i Kohl zostawił nad deską rozdzielczą legitymację kripo, aby ostudzić zapał gorliwych funkcjonariuszy szupo uzbrojonych w bloczek mandatów.
Wytrząsając popiół z fajki, Kohl ruszył szybkim krokiem do restauracji, a w ślad za nim podążał Konrad Janssen. Wnętrze było utrzymane w stylu bawarskim: brązowe drewno i pożółkłe sztukaterie ozdobione niezdarnie rzeźbionymi i malowanymi drewnianymi gardeniami. W sali unosił się aromat kwaśnych przypraw i pieczonego mięsa. Inspektor natychmiast poczuł głód; jadł tylko skromne śniadanie złożone z ciastka i kawy. Było gęsto od dymu, ponieważ kończyła się pora obiadowa i klienci zamienili puste już talerze na kawę i papierosy.
Kohl ujrzał swojego syna Guntera w towarzystwie dowódcy drużyny Hitlerjugend i dwóch innych nastolatków w mundurach. Członkowie Hitlerjugend nawet w restauracji nie zdejmowali swych czapek w wojskowym stylu – albo z braku szacunku dla obyczajów, albo z powodu ich nieznajomości.
– Dostałem wiadomość, chłopcy. Wyprężając ramię, dowódca Hitlerjugend rzekł:
– Heil Hitler, panie inspektorze. Zidentyfikowaliśmy człowieka, którego pan szuka. – Wyciągnął zdjęcie ofiary znalezionej w Dresden Allee.
– Naprawdę?
– Tak jest.
Kohl zerknął na Guntera, którego mina wskazywała, że chłopcem targają sprzeczne uczucia. Z jednej strony był dumny z nowego statusu, jaki zyskał wśród członków Hitlerjugend, z drugiej miał za złe Helmutowi, że ten na własną rękę postanowił zbadać restaurację, nie czekając na policję. Inspektorowi przyszło na myśl, że to wydarzenie może im przynieść podwójną korzyść – on zidentyfikuje ofiarę, a jego syn dostanie praktyczną lekcję życia między narodowymi socjalistami.
Kierownik sali albo właściciel restauracji, krępy, łysiejący mężczyzna w ciemnoszarym garniturze i wytartej kamizelce w złote paski, zasalutował Kohlowi. W jego głosie wyraźnie słychać było niepokój. Hitlerjugend należeli do najbardziej skwapliwych denuncjatorów.
– Panie inspektorze, pański syn i jego koledzy pytali mnie o tę osobę.
– Tak, tak. Panie…
– Gerhard Klemp. Jestem kierownikiem tego lokalu od szesnastu lat.
– Czy ten człowiek jadł tu wczoraj obiad?
– Owszem, jadł. Przychodził mniej więcej trzy razy w tygodniu. Pierwszy raz zjawił się kilka miesięcy temu. Mówił, że podoba mu się u nas, bo przygotowujemy nie tylko niemieckie jedzenie.
Kohl wolał, by chłopcy wiedzieli jak najmniej o morderstwie, dlatego powiedział do syna i członków Hitlerjugend:
– Dziękuję, synu. Dziękuję, Helmut. Zajmiemy się resztą. Jesteście chlubą naszego narodu.
– Jestem gotów zrobić wszystko dla naszego Fiihrera, panie inspektorze – oświadczył Gruber tonem stosownym do wzniosłości swojej deklaracji. – Do widzenia. – Znów uniósł wyprostowane ramię. Gunter zrobił to samo, na co inspektor odpowiedział równie energicznym salutem.
– Heil. - Inspektor starał się nie zwracać uwagi na nieco rozbawioną minę Janssena.
Chłopcy wyszli z restauracji, śmiejąc się i wesoło przekrzykując. Wyglądali teraz na zupełnie normalnych, szczęśliwych młodych ludzi, w ogóle nieprzypominających bezmyślnych automatów z filmu „Metropolis” Fritza Langa, do jakich na co dzień byli podobni. Kohl pochwycił spojrzenie syna, który pomachał do niego z uśmiechem. Inspektor modlił się w duchu, by decyzja, którą podjął w interesie chłopca, nie okazała się błędem; Gunter tak łatwo mógł ulec wpływowi grupy.
Odwrócił się do Klempa i pokazał zdjęcie.
– O której jadł tu wczoraj obiad?
– Przyszedł wcześnie, zaraz po otwarciu, około jedenastej. Wyszedł trzydzieści, czterdzieści minut później.
Kohl dostrzegł, że Klemp zmartwił się wiadomością o śmierci swego klienta, ale stara się nie okazywać żalu, na wypadek gdyby ten okazał się wrogiem państwa. Widać było, że umiera z ciekawości, ale jak większość obywateli boi się pytać o wyniki śledztwa i dobrowolnie nie udzieli żadnych informacji, jeśli nie zostanie spytany. Przynajmniej nie chorował na ogólnonarodową ślepotę.
– Był sam?
– Tak.
– Nie zauważył pan przypadkiem, czy ktoś towarzyszył mu na ulicy, kiedy szedł do restauracji? – zapytał Janssen, wskazując duże, nieosłonięte okna. – Albo może spotkał się z kimś po wyjściu?
– Nie, nikogo nie widziałem.
– Czy był ktoś, kto często siedział z nim przy stole?
– Nie, zwykle jadał sam.
– W którą stronę poszedł wczoraj po obiedzie? – zapytał Kohl, skrzętnie zapisując wszystko w notatniku, zwilżywszy przedtem językiem czubek ołówka.
– Chyba na południe. Czyli w lewo. W kierunku Dresden Allee.
– Co pan o nim wie?
– Ach, kilka rzeczy. Na przykład znam jego adres, jeżeli to panów interesuje.
– Owszem, interesuje – odrzekł podekscytowany Kohl.
Читать дальше