Od drzwi, zza których buchał oślepiający blask otoczony aureolą, dzieliło go piętnaście metrów.
Dwanaście.
Stuk, stuk, stuk.
Sześć.
Widział już samochody mknące ulicą. Trzy metry… Stuk… stuk…
– Stać!
Paul zamarł. Odwróciwszy się, zobaczył odzianego w szary mundur mężczyznę w średnim wieku, który zmierzał prosto w jego stronę.
– Zszedł pan po schodach. Gdzie pan był?
– Ja tylko…
– Proszę pokazać dokumenty.- Brałem miarę na dywany – rzekł Paul, wyciągając z kieszeni papiery od Webbera.
Esesman przejrzał je szybko, porównał twarz Paula ze zdjęciem i przeczytał zlecenie. Wyjął mu z ręki drewnianą miarę, jak gdyby była to niebezpieczna broń.
Następnie zwrócił mu zlecenie i spojrzał mu w twarz.
– Gdzie specjalne zezwolenie?
– Specjalne zezwolenie? Nikt mi nie powiedział, że będzie potrzebne.
– Żeby dostać się na górę, należy mieć zezwolenie.
– Mój szef nic mi takiego nie mówił.
– To nas nie interesuje. Każdy, kto chce wejść na piętra powyżej parteru, musi mieć specjalne zezwolenie. Legitymacja partyjna?
– Nie… nie mam przy sobie.
– Nie należy pan do partii?
– Oczywiście, że należę. Proszę mi wierzyć, że jestem lojalnym narodowym socjalistą.
– Nie jest pan lojalnym narodowym socjalistą, jeżeli nie nosi pan legitymacji. – Funkcjonariusz obszukał go, przekartkował notes, zatrzymując wzrok na szkicach pomieszczeń i zapisanych wymiarach. Pokręcił głową.
– Mam tu wrócić w przyszłym tygodniu – powiedział Paul. – Przyniosę wtedy specjalne zezwolenie i legitymację partyjną. I zmierzę pański gabinet – dodał.
– Mój gabinet jest na parterze w głębi budynku – ta część nie będzie remontowana – odparł kwaśno esesman.
– Tym bardziej powinien pan mieć piękny perski dywan. Tak się szczęśliwie składa, że mamy kilka dodatkowych sztuk powyżej przydziału. I będą musiały zgnić w magazynie.
Funkcjonariusz zastanawiał się przez chwilę. Potem zerknął na zegarek.
– Nie mam czasu zajmować się tą sprawą. Jestem Untersturmfiihrer Schechter. Znajdzie pan mój gabinet za schodami po prawej. Tabliczka z nazwiskiem jest na drzwiach. Proszę iść. Ale niech pan tu nie wraca bez specjalnego zezwolenia, bo pojedziemy na Prinz Albrecht Strasse.
Kiedy trzej mężczyźni odjeżdżali z Wilhelmstrasse, niedaleko rozjazgotała się syrena. Paul i Reggie Morgan wyjrzeli zaniepokojeni przez okna furgonetki, która cuchnęła palonymi liśćmi kapusty i potem.
Webber parsknął śmiechem.
– To pogotowie. Nie ma się co denerwować. – Po chwili zza rogu wyłonił się ambulans. – Znam odgłosy wszystkich publicznych pojazdów. Ta wiedza przydaje się w dzisiejszym Berlinie.
Po dłuższej chwili Paul rzekł cicho:
– Spotkałem go.
– Kogo? – spytał Morgan.
– Ernsta.
Oczy Morgana otworzyły się szeroko ze zdumienia.
– Był tam?
– Wszedł do gabinetu zaraz po mnie.
– Ach, co teraz zrobimy? – odezwał się Webber. – Nie możemy wrócić do kancelarii. Jak się dowiemy, gdzie będzie?
– Och, to udało mi się ustalić – rzekł Paul.
– Jak to? – zdziwił się Morgan.
– Zanim wszedł, zdążyłem przejrzeć rzeczy na jego biurku. Będzie dzisiaj na stadionie.
– Na którym? – spytał Morgan. – W mieście jest kilkadziesiąt.
– Na olimpijskim. Widziałem notatkę. Hitler kazał dziś po południu zrobić zdjęcia wyższym funkcjonariuszom partyjnym. – Spojrzał na zegar na wieży, która właśnie mijali. – Ale mamy tylko kilka godzin, żebym dotarł na miejsce. Chyba znów będziemy cię musieli prosić o pomoc, Ottonie.
– Ach, zabiorę cię, gdzie sobie życzysz, panie Johnie Dillinger. Potrafię dokonywać cudów… a wy za nie płacicie. A propos, jeśli wolno prosić o moją należność w walucie amerykańskiej. – Silnik wył na drugim biegu, lecz Webber, nie zważając na to, wyciągnął rękę i opuścił ją dopiero wtedy, gdy Morgan położył na niej kopertę.
Po chwili Paul zorientował się, że Morgan uważnie mu się przypatruje.
– Jak wygląda Ernst? – zapytał Reggie. – Naprawdę jak najniebezpieczniejszy człowiek w Europie?
– Był uprzejmy, zamyślony, zmęczony. I przygnębiony.
– Przygnębiony? – odezwał się Webber.
Paul skinął głową, wspominając bystre, lecz udręczone oczy Ernsta, spojrzenie osoby, która z utęsknieniem czeka na koniec męczarni.
Słońce w końcu zachodzi…
Morgan patrzył na sklepy, budynki i flagi na szerokiej alei Unter den Linden.- Czy to ci nie przeszkadza? – zapytał.
– Co?
– No, czy po spotkaniu z nim nie zaczniesz się wahać i czy… zrobisz to, po co tu przyjechałeś. Czy to coś zmienia?
Paul Schumann szczerze pragnął powiedzieć, że tak, to wiele zmienia. Że spotkanie i rozmowa z człowiekiem, którego miał pozbawić życia, mogą stopić lód i wzbudzić w nim rozterki. Odpowiedział jednak zgodnie z prawdą:
– Nie, to niczego nie zmienia.
Pocili się od upału, ale Kurt Fischer pocił się przede wszystkim ze strachu.
Bracia byli dwie ulice od placu, gdzie mieli się spotkać z Ungerem, człowiekiem, który obiecał niepostrzeżenie wywieźć ich z tego walącego się kraju i połączyć z rodzicami.
Człowiekiem, któremu powierzali własne życie.
Hans schylił się po kamień i puścił kaczkę po Landwehrkanal.
– Przestań! – upomniał go Kurt ostrym szeptem. – Nie zwracajmy na siebie uwagi.
– Powinieneś się odprężyć, bracie. Puszczanie kaczek nie zwraca niczyjej uwagi. Wszyscy to robią. Boże, ale gorąco. Możemy gdzieś wstąpić na oranżadę?
– Ach, wydaje ci się, że jesteśmy na wakacjach? – Kurt rozejrzał się po ulicy. Przechodniów było niewielu. Mimo wczesnej pory, upał dawał się już we znaki.
– Zauważyłeś, że ktoś nas śledzi? – zapytał brat z nutką ironii w głosie.
– Chcesz zostać w Berlinie? Chociaż wiesz, czym to grozi?
– Wiem tylko, że kiedy porzucimy dom, już go nigdy nie zobaczymy.
– A jeżeli nie porzucimy, nigdy nie zobaczymy mamy i taty. Prawdopodobnie nikogo już nie zobaczymy.
Hans spojrzał na niego spode łba, podniósł drugi kamień i rzucił. Ten odbił się od powierzchni wody trzy razy.
– Patrz! Widziałeś?
– Pospiesz się.
Skręcili w uliczkę targową, gdzie przekupnie ustawiali swoje stragany. Na jezdni i chodnikach stało wiele ciężarówek pełnych rzep, buraków, jabłek, ziemniaków, pstrągów, karpi, tranu. Oczywiście nie sposób było tu znaleźć towarów najbardziej pożądanych, takich jak mięso, oliwa, masło i cukier. Mimo to ludzie zaczynali ustawiać się w kolejki, by zdobyć najlepsze – czy raczej najmniej nieapetyczne – produkty.
– Patrz, jest – powiedział Kurt, przechodząc przez ulicę w kierunku starej ciężarówki zaparkowanej z boku placu. O maskę opierał się mężczyzna o ciemnych kręconych włosach, który przeglądał gazetę, paląc papierosa. Uniósł wzrok, dostrzegł chłopców i niezauważalnie skinął im głową. Wrzucił gazetę do szoferki.
Wszystko sprowadza się do zaufania…
I czasem się zdarza, że ktoś nie zawiedzie. A Kurt miał wątpliwości, czy ich przewoźnik w ogóle się pojawi.
– Pan Unger! – rzekł Kurt, kiedy do niego podeszli. Uścisnęli sobie serdecznie dłonie. – To mój brat, Hans.
– Ach, wygląda zupełnie jak ojciec.
– Sprzedaje pan czekoladki? – zapytał chłopiec, spoglądając na ciężarówkę.
– Produkuję i sprzedaję słodycze. Byłem profesorem, ale ta praca przestała być dochodowa. Nauka jest zajęciem sporadycznym, a spożycie słodyczy to constans, nie mówiąc o bezpieczeństwie politycznym. Porozmawiamy później. Musimy wyjechać z Berlina. Do granicy możecie jechać ze mną w szoferce, ale potem wsiądziecie na pakę. W takie gorące dni jak dziś muszę chłodzić czekoladę, żeby się nie roztopiła, dlatego będziecie leżeć pod deskami przykrytymi lodem. Nie bójcie się, nie zamarzniecie. Wyciąłem otwory z boku, żeby ciepłe powietrze miało którędy wpadać. Przekroczę granicę, tak jak co tydzień. Znam strażników, daję im czekoladę. Nigdy nie zaglądają do auta.
Читать дальше