Zaczekał, aż patrol zniknie w korytarzu, po czym z szacunkiem zapukał w matową szybę w drzwiach gabinetu.
Odpowiedziała mu cisza.
Nacisnąwszy klamkę, przekonał się, że drzwi są otwarte. Przeszedł przez ciemny sekretariat i stanął pod drzwiami prowadzącymi do prywatnego gabinetu Ernsta. Zastygł w pół kroku, zauważywszy ostre światło przebijające przez szparę pod drzwiami, co mogło oznaczać, że pułkownik jest w środku. Ponownie zapukał i znów nic nie usłyszał. Otworzywszy drzwi, zobaczył, że gabinet tonie w słonecznym blasku – okno wychodziło na wschód. Wahał się przez chwilę, czy zamykać drzwi, ale postanowił zostawić je otwarte; tak zapewne nakazywały przepisy, a zamknięty gabinet mógłby wzbudzić podejrzenia strażników podczas obchodu.
Na początku zwrócił uwagę na panujący w gabinecie bałagan: pełno tu było papierów, broszur, sprawozdań finansowych, oprawionych raportów, map, listów, które piętrzyły się na biurku Ernsta i dużym stole w rogu. Półki uginały się od książek, głównie o historii wojskowości, ustawionych chyba chronologicznie, poczynając od „Wojny galijskiej” Cezara. Pamiętając, co Kathe mówiła o niemieckiej cenzurze, Paul ze zdziwieniem dostrzegł książki, których autorami i bohaterami byli Anglicy i Amerykanie: Pershing, Theodore Roosevelt, lord Cornwallis, Ulysses S. Grant, Abraham Lincoln, lord Nelson.
Kominek, oczywiście zimny i pusty, lśnił czystością. Na czarno-białym gzymsie stały wyeksponowane odznaczenia wojenne, bagnet, sztandary bojowe, zdjęcia młodszego Ernsta w mundurze w towarzystwie tęgiego mężczyzny z sumiastym wąsem i w spiczastym hełmie.
Paul otworzył notes, w którym narysował plany kilkunastu pomieszczeń, następnie odmierzył krokami obwód gabinetu, naszkicował go i naniósł wymiary. Nie zawracał sobie głowy drewnianą miarą; nie potrzebował dokładności, ale wiarygodności. Potem podszedł do biurka. Na blacie stało kilka zdjęć oprawionych w ramki. Był na nich pułkownik z rodziną. Z jednego spoglądała jakaś ładna brunetka, chyba żona, na innym było troje ludzi: młody mężczyzna w mundurze z równie młodą kobietą, prawdopodobnie swoją żoną, oraz niemowlęciem. Dalej stały fotografie tej samej młodej kobiety i dziecka zrobione kilka lat później.Paul odwrócił wzrok od zdjęć i zaczął szybko przeglądać dokumenty na biurku. Właśnie miał sięgnąć po następny plik, lecz znieruchomiał, dosłyszawszy jakiś dźwięk – a ściśle mówiąc brak dźwięku. Zdawało mu się, że dobiegające z oddali hałasy nagle przycichły. Paul błyskawicznie rzucił się na kolana i położył na podłodze drewnianą miarę, a potem wolnym krokiem ruszył na drugą stronę gabinetu. Kiedy uniósł głowę, do pokoju wszedł wysoki mężczyzna, spoglądając na niego ze zdziwieniem.
Fotografie na kominku i te, które pokazał mu informator Morgana, Max, pochodziły sprzed kilku lat, lecz Paul nie miał wątpliwości, że stoi przed nim Reinhard Ernst.
Heil Hitler - powiedział Paul. – Proszę wybaczyć, że przeszkadzam.
– Heil - odrzekł apatycznie mężczyzna. – Pan jest…?
– Fleischman. Biorę miarę na dywany.
– Ach, dywany.
Do gabinetu zajrzał ktoś jeszcze – wysoki strażnik w czarnym mundurze. Zażądał od Paula dokumentów, uważnie je obejrzał, a potem wycofał się do sekretariatu, stawiając sobie krzesło tuż pod drzwiami.
– Jak duży mam gabinet? – spytał Paula Ernst.
– Osiem na dziewięć i pół metra. – Czuł, jak mocno wali mu serce; o mało nie powiedział „jarda”.
– Sądziłem, że jest większy.
– Och, rzeczywiście jest większy. Podałem panu wymiary dywanu. Zwykle na takich ładnych podłogach klient życzy sobie zostawić pasek drewna na widoku.
Ernst rzucił okiem na podłogę, jak gdyby nigdy wcześniej nie zwrócił uwagi na dębowy parkiet. Zdjął marynarkę i zawiesił na wieszaku stojącym obok biurka. Usiadł na krześle, a potem zamknął oczy i potarł. Później się wyprostował, nałożył okulary w drucianych oprawkach i zaczął czytać dokumenty.
– Pracuje pan w niedzielę? – zapytał Paul.
– Pan też – odparł ze śmiechem Ernst, nie unosząc wzroku.
– Fiihrer pilnie chce zakończyć remont.
– Tak, z pewnością.
Pochylając się, by zmierzyć niewielką wnękę, Paul zerknął z ukosa na Ernsta, dostrzegając bliznę na ręce, zmarszczki wokół ust i zaczerwienione oczy. Pułkownik wyglądał na osobę, która rozmyśla o tysiącach rzeczy jednocześnie i dźwiga na barkach straszne brzemię.
Krzesło cicho skrzypnęło, gdy Ernst odwrócił się w stronę okna, zdejmując okulary. Zdawał się chciwie chłonąć słoneczny blask, jak gdyby z żalem, że praca przy biurku nie pozwala mu się rozkoszować przebywaniem na świeżym powietrzu.
– Jak długo pan to robi, Fleischman? – spytał, nie odwracając głowy.
Paul wstał, przyciskając do siebie notes.
– Całe życie, proszę pana. Od wojny.
Ernst nadal wygrzewał się w słonecznej plamie, lekko odchylony, z zamkniętymi oczami. Paul podszedł do gzymsu kominka. Bagnet był długi i matowy. Dawno go nie ostrzono, ale mógł bez trudu zadać śmierć.
– I podoba się panu ta praca?
– Nie narzekam.
Mógłby chwycić tę okropną broń, w jednej sekundzie zajść Ernsta od tyłu i go zabić. Zabijał już w ten sposób. Nóż nie służy do fechtunku jak w filmach z Douglasem Fairbanksem. Jest po prostu śmiercionośnym przedłużeniem pięści. Każdy dobry bokser to dobry nożownik.
Dotknąć lodu…
A co ze strażnikiem pod drzwiami? Też będzie musiał zginąć. Ale Paul nigdy nie zabijał ochrony swojego celu, nigdy nie dopuszczał do sytuacji, w której byłby zmuszony to zrobić. Mógłby zabić Ernsta bagnetem, a potem ogłuszyć strażnika. W budynku było jednak tylu żołnierzy, że ktoś mógłby usłyszeć raban i przyjść go aresztować. Poza tym dostał polecenie, by śmierć nastąpiła przy świadkach.
– Nie narzeka pan – powtórzył Ernst. – Proste życie bez konfliktów i trudnych decyzji.
Zadzwonił telefon i Ernst odebrał.
– Tak?… Tak, Ludwigu, spotkanie przebiegło pomyślnie… Tak, tak… Znalazłeś ochotników?… Ach, dobrze… Ale może jeszcze dwóch czy trzech… Tak, tam się spotkamy. Do zobaczenia.
Odkładając słuchawkę, Ernst zerknął na Paula, a potem na gzyms.
– Część mojej kolekcji. Całe życie obracam się wokół żołnierzy i wszyscy są zbieraczami takich rupieci. W domu mam ich o wiele więcej. Czy to nie dziwne, że trzymamy pamiątki tak straszliwych wydarzeń? Czasem odnoszę wrażenie, że to jakiś obłęd. – Spojrzał na stojący na biurku zegar. – Skończył pan, Fleischman?
– Tak, skończyłem.
– Muszę trochę popracować w spokoju.
– Dziękuję i przepraszam za kłopot. Heil Hitler.
– Fleischman?
Paul odwrócił się w drzwiach.
– Ma pan szczęście, że pańskie zajęcie odpowiada pana sytuacji i naturze. To rzadkość.
– Przypuszczam, że ma pan rację. Do widzenia.
– Heil.
Znalazł się w korytarzu.
Mając w pamięci twarz i głos Ernsta, Paul zszedł po schodach, patrząc prosto przed siebie, poruszając się niespiesznie, mijając niezauważenie mężczyzn ubranych w czarne lub szare mundury, garnitury i robocze kombinezony. Śledziły go surowe, dwuwymiarowe oczy spoglądające z rozwieszonych wszędzie portretów trójcy, której nazwiska wyryto w mosiężnych tabliczkach. A. Hitler, H. Góring i P. J. Goebbels.
Na parterze skręcił do otwartych drzwi wychodzących na zalaną słońcem Wilhelmstrasse. Każdy jego krok odbijał się echem w korytarzach. Webber wyposażył go w używane buty, które dobrze uzupełniały kostium, tylko ćwiek przetarł skórzaną podeszwę i głośno stukał, choć Paul starał się stąpać jak najdelikatniej, wykręcając stopę.
Читать дальше