Kurt spojrzał na zegar nad kominkiem. Przestał chodzić. Zawsze zapominali go nakręcić. Ten obowiązek należał do ojca i na widok nieruchomych wskazówek Kurtowi ścisnęło się serce. Wyciągnął zegarek kieszonkowy i zerknął na cyferblat.
– Musimy albo zaraz wyjść, albo do niego zadzwonić i powiedzieć, że nie jedziemy.
Dzyń, dzyń, dzyń… Nóż znów zaczął dzwonić o talerz. Potem nastąpiła długa cisza.
– Zostajemy – rzekł Hans, ale popatrzył wyczekująco na brata; mimo panującej między nimi rywalizacji młodszy brat zwykle podporządkowywał się decyzjom starszego.
Ale czy potrafię podjąć słuszną decyzję? Przetrwanie…
Wreszcie Kurt Fischer oświadczył:
– Jedziemy. Bierz plecak.
Kurt zarzucił na plecy swój bagaż i posłał bratu wyzywające spojrzenie. Lecz nastrój Hansa zmieniał się jak wiosenna pogoda. Chłopak nagle wybuchnął śmiechem, wskazując na ich ubranie. Mieli na sobie szorty, koszule z długim rękawem i buty turystyczne.
– Tylko popatrz. Gdyby nas pomalować na brązowo, wyglądalibyśmy jak Hitlerjugend!
Kurt uśmiechnął się wbrew woli.
– Chodźmy, towarzyszu – powiedział sarkastycznie, używając formy, jaką zwracali się do swoich kolegów członkowie SA i Hitlerjugend.
Kurt Fischer, nie spojrzawszy ostatni raz na mieszkanie w obawie, że mógłby się rozpłakać, otworzył drzwi i obaj z bratem wyszli na korytarz.
Naprzeciw pulchna i rumiana pani Lutz, wdowa wojenna, szorowała wycieraczkę pod swoimi drzwiami. Zwykle trzymała się z dala od innych, lecz czasem odwiedzała niektórych lokatorów – tylko tych, którzy spełniali jej surowe normy życzliwości sąsiedzkiej – i zostawiała im wspaniałe, przyrządzone własnoręcznie dania. Fischerów uważała za przyjaciół i w ciągu wielu lat pozwoliła im skosztować gotowanych płucek, knedli ze śliwkami, salcesonu, korniszonów, kiełbasy czosnkowej i flaczków. Na sam widok sąsiadki Kurtowi zaczęła lecieć ślinka.
– Ach, bracia Fischerowie!
– Dzień dobry, pani Lutz. Tak wcześnie pani zabiera się do pracy?
– Później podobno będzie za gorąco. Ach, gdyby trochę popadało.- Lepiej, żeby deszcz popsuł olimpiadę – rzekł Hans z nutką ironii w głosie. – Nie możemy się doczekać igrzysk.
Zaśmiała się.
– Mówicie o tych niemądrych ludziach, którzy biegają i skaczą ubrani w samą bieliznę! Co komu po nich, kiedy moje kwiatki więdną z pragnienia? Spójrzcie na moje salsefie pod drzwiami. I begonie! Powiedzcie no mi, gdzie wasi rodzice? Jeszcze nie wrócili z tej swojej podróży?
– Nie, ciągle są w Londynie. – Nie wszystkim było wiadomo o politycznych kłopotach ich rodziców, a bracia oczywiście niechętnie o nich wspominali.
– To już kilka miesięcy. Niech lepiej wrócą, bo inaczej was nie poznają. Dokąd to się wybieracie?
– Na wycieczkę. Do Griinewaldu.
– Och, tam jest pięknie. I o wiele chłodniej niż w mieście. – Pani Lutz wróciła do sprzątania.
Schodząc po schodach, Kurt zerknął na brata i zauważył, że Hans znów spochmurniał.
– O co chodzi?
– Wydaje ci się, że to miasto opętał diabeł. Ale wcale tak nie jest. Mieszka tu mnóstwo ludzi takich jak ona. – Wskazał za siebie. – Dobrych, miłych ludzi. A my od wszystkich uciekamy. I co nas czeka? Nie mamy tam żadnych znajomych, ledwie znamy język, nie mamy pracy, poza tym zaledwie dwadzieścia lat temu byliśmy z tym krajem w stanie wojny. Jak nas tam przyjmą?
Kurt nie potrafił zaprzeczyć słuszności jego wywodów. Brat miał rację w stu procentach. Przeciwko wyjazdowi można było znaleźć jeszcze kilkanaście innych argumentów.
Gdy znaleźli się na rozgrzanej w słońcu ulicy, rozejrzeli się na boki. Żaden z nielicznych o tej porze przechodniów nie zwrócił na nich uwagi.
– Idziemy – rzekł Kurt i ruszył przed siebie, myśląc, że mimo wszystko powiedział pani Lutz prawdę. Wybierali się na wędrówkę – tylko nie do sielskiego schroniska w pachnącym lesie na zachód od Berlina, lecz na zupełnie obcą ziemię, ku niewiadomemu nowemu życiu.
Drgnął zaskoczony, kiedy zaterkotał telefon. W nadziei, że dzwoni lekarz sądowy w sprawie ofiary zabójstwa w Dresden Allee, chwycił słuchawkę.
– Kohl, słucham.
– Wpadnij do mnie, Willi. Trzask i cisza.
Chwilę później z mocno bijącym sercem kroczył do gabinetu Friedricha Horchera.
O co znowu chodzi? Nadinspektor przyszedł do biura w niedzielę rano? Czyżby Peter Krauss dowiedział się, że Kohl zmyślił historyjkę o Reinhardzie Heydrichu i Góttburgu (szef SD pochodził z Halle) tylko po to, by ocalić świadka, żydowskiego piekarza Rosenbauma? Może ktoś podsłuchał, gdy lekkomyślnie dzielił się z Janssenem jakąś uwagą? Albo z góry przyszedł rozkaz, by udzielić nagany inspektorowi zajmującemu się sprawą zabójstwa Żydów w Gatow?
Kohl stanął w progu gabinetu Horchera.
– Panie nadinspektorze?
– Wejdź, Willi. – Wstał, zaniknął drzwi i wskazał Kohlowi krzesło.
Inspektor usiadł, patrząc Horcherowi prosto w oczy; uczył synów, by tak postępowali, ilekroć mieli do czynienia z ludźmi, którzy mogli przysporzyć im kłopotów.
Zapadła cisza. Horcher usiadł za biurkiem i przez chwilę kiwał się na swym imponującym skórzanym krześle, bawiąc się z roztargnieniem jaskrawoczerwoną opaską na lewym ramieniu. Był jednym z niewielu starszych oficerów kripo w Alex, którzy nosili narodowosocjalistyczny symbol.
– Ta sprawa Dresden Allee… masz z nią dużo pracy, co?
– Jest ciekawa.
– Tęsknię za prowadzeniem śledztw, Willi.
– Tak jest.
Horcher pedantycznie układał na biurku papiery.
– Wybierasz się na igrzyska?
– Kupiłem bilety już rok temu.
– Tak? Dzieci też pewnie nie mogą się doczekać.
– To prawda. I żona.
– Ach, tak, dobrze. – Horcher w ogóle nie słuchał Kohla. Znów zamilkł. Pogładził wypomadowany wąs, jak miał w zwyczaju, gdy nie bawił się karmazynowa opaską. Po chwili zaczął: – Widzisz, Willi, czasem trzeba zrobić coś trudnego. Zwłaszcza w naszym fachu, zgodzisz się ze mną? – Mówiąc to, Horcher unikał jego wzroku. Mimo obawy o to, co zaraz może usłyszeć, Kohl pomyślał: Dlatego właśnie nadinspektor nie zajdzie wysoko w partii; ma kłopoty z przekazaniem złych wiadomości.
– Tak jest.- Ludzie z naszej powszechnie szanowanej organizacji od pewnego czasu się tobą interesują.
Podobnie jak Janssen, Horcher nie był zdolny do ironii. Być może zupełnie serio nazwał organizację „powszechnie szanowaną”, ale zważywszy na niezrozumiałą hierarchię policji, nie wiadomo, którą instytucję miał na myśli. Po chwili jednak Kohl otrzymał odpowiedź, która przeszyła go lodowatym dreszczem.
– SD, zupełnie niezależnie od gestapo, zgromadziła na twój temat pokaźną teczkę – ciągnął Horcher.
Każdy współpracownik rządu musiał się liczyć z tym, że gestapo zbiera o nim informacje. Brak teczki można było uznać wręcz za zniewagę. Ale SD, elitarny wywiad SS? Szefem tej organizacji był nie kto inny, jak Reinhard Heydrich. A więc Kohl miał ponieść konsekwencje wyssanej z palca opowieści o rodzinnym mieście Heydricha, którą poczęstował Kraussa tylko po to, by uratować żydowskiego piekarza.
Ciężko oddychając i ocierając spocone dłonie o spodnie, Willi Kohl skinął głową, uświadamiając sobie w odrętwieniu, że oto nadszedł kres jego kariery – a może i życia.
– Podobno rozmawiano o tobie na najwyższych szczeblach.
– Tak jest. – Miał nadzieję, że nie drży mu głos. Utkwił wzrok w oczach Horchera, które po kilku pełnych napięcia sekundach skierowały się w stronę bakelitowego popiersia Hitlera stojącego na stoliku przy drzwiach.
Читать дальше