Wreszcie powiedziała tonem lekceważenia i irytacji w głosie:
– Ach, przecież nie mogę. Jak? Mówiłam ci o paszporcie i dokumentach.
– Właśnie to mam na myśli. Nie musisz się tym martwić. Mam pewne kontakty.
– Naprawdę?
– Ludzie w Ameryce mają u mnie dług wdzięczności. – To akurat było prawda. Pomyślał o Averym i Maniellim w Amsterdamie, którzy w każdej chwili byli gotowi przysłać po niego samolot. – Coś lub ktoś cię trzyma w kraju? Siostra?
– Ach, moja siostra… Wyszła za lojalnego zwolennika partii. Nie widuje się ze mną. Wstydzi się mnie. – Po chwili Kathe dodała: – Nie, mam tu tylko duchy. A dla duchów nie warto zostawać. Przed duchami się ucieka.
Za oknem rozległ się śmiech i krzyki pijanych. Bełkoczący męski głos zaczął śpiewać:
– „Gdy olimpiada skończy się już, Żyd poczuje na gardle nóż…” – Brzęknęła tłuczona butelka. Potem usłyszeli drugą piosenkę śpiewaną przez kilka głosów: – „Wznieście sztandar, zewrzyjcie szeregi. To dudni krok SA… Ustąpcie z drogi brunatnym batalionom, gdy maszerują Oddziały Szturmowe…”
Paul rozpoznał piosenkę, którą wczoraj śpiewali chłopcy z Hitlerjugend podczas opuszczania flagi w wiosce olimpijskiej – czerwono-białej z czarnym łamanym krzyżem.
Ach, na pewno pan wie…
– Och, Paul, naprawdę możesz mi pomóc opuścić kraj bez dokumentów?
– Tak. Ale wyjeżdżam niedługo. Mam nadzieję, że już jutro w nocy. Albo następnego dnia.
– Jak?
– Szczegóły zostaw mnie. Jesteś gotowa wyjechać natychmiast? Po krótkim milczeniu odrzekła:
– Tak, jestem gotowa.
Ujęła jego dłoń, pogładziła i splotła palce z jego palcami. Była to naj intymniej sza chwila tej nocy.
Objął ją mocno. Wyciągając rękę, trafił na coś twardego pod poduszką. Z kształtu i rozmiarów odgadł, że to tomik Goethego, który jej podarował.
– Nie chcesz…
– Cii – szepnął. Pogładził jej włosy.
Paul Schumann wiedział, że czasem kochankowie nie potrzebują słów.
Część IV Szansa jak pięć do sześciu
Niedziela, 26 lipca – poniedziałek, 27 lipca 1936
Siedział w swoim biurze w Alex już od godziny, od piątej rano – mozolnie pisząc po angielsku telegram, który ułożył sobie w głowie, gdy bezsennie leżał u boku spokojnie śpiącej i pachnącej talkiem Heidi.
Willi Kohl odczytał swe dzieło:
JESTEM STARSZY INSPEKTOR WILLI KOHL Z KRIMINAL-POLIZEI (POLICJA KRYMINALNA) W BERLINIE STOP SZUKAMY INFORMACJE O AMERYKANINIE BYĆ MOŻE Z NOWEGO JORKU OBECNIE W BERLINIE PAULU SCHUMANNIE W ZWIĄZKU ZABÓJSTWA STOP PRZYJECHAŁ Z AMERYKAŃSKĄ EKIPĄ OLIMPIJSKĄ STOP PROSZĘ PRZESŁAĆ INFORMACJE U KOMENDY KRMNALPOLIZEI ALEXANDER-PLATZ BERLIN W KIERUNKU INSPEKTOR WILLI KOHL STOP BARDZO PILNE STOP DZIĘKUJĘ WYRAZY SZACUNKU
Składał te słowa z niemałym trudem. Wydział miał swoich tłumaczy, ale żaden nie pracował w niedzielę, a inspektor chciał nadać telegram natychmiast. Nie znał się za dobrze na strefach czasowych, lecz przypuszczał, że za Atlantykiem musi być teraz około północy, miał jednak nadzieję, że podobnie jak policja w większości krajów stróże prawa w Ameryce też pracują do późna.
Kohl jeszcze raz przeczytał telegram i uznał, że choć tekst nie jest doskonały, da się go zrozumieć. Na oddzielnej kartce zapisał instrukcje, by przesłać wiadomość do Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego, Departamentu Policji Nowego Jorku i Federalnego Biura Śledczego. Zszedł do telegrafistów, lecz przekonał się, że nikt nie przyszedł jeszcze na służbę. Zdenerwowany wrócił do siebie.Janssen po kilku godzinach snu był już w drodze do wioski olimpijskiej, gdzie miał nadzieję znaleźć jakiś nowy trop. Cóż więc Kohl miał do roboty? Nie przychodziło mu do głowy nic innego poza ponaglaniem lekarza sądowego w sprawie sekcji zwłok i analityka z laboratorium w sprawie badania odcisków palców. Ale ich naturalnie też nie było jeszcze w pracy, jeśli w ogóle zamierzali tam w niedzielę przychodzić.
Ogromnie irytowała go własna bezsilność.
Spojrzał na napisany w pocie czoła telegram.
– Ach, to niedorzeczne. – Nie zamierzał dłużej czekać. Przecież obsługa dalekopisu nie mogła być trudna? Kohl wstał zza biurka i szybko wrócił do wydziału łączności, dochodząc do wniosku, że najlepiej zrobi, jeśli sam wyśle telegram do Stanów Zjednoczonych. A jeśli nawet przez jego niezręczność wiadomość trafi do setki różnych miejsc w Ameryce, tym lepiej.
Wróciła do swojego pokoju chwilę temu, około szóstej, a teraz znów zjawiła się u niego ubrana w niebieską domową sukienkę, z upiętymi włosami i lekko zarumienionymi policzkami. Paul stanął w drzwiach, ścierając z twarzy resztki piany po goleniu. Nałożył osłonę na maszynkę do golenia, którą wrzucił do poplamionej płóciennej torby.
Kathe przyniosła kawę i grzanki oraz odrobinę bladej margaryny, suszone kiełbaski i wodnistą marmoladę. Przeszła przez salon, do którego przez frontowe okno wpadały ukośne promienie słońca, i postawiła tacę na stoliku przy kuchni.
– Proszę – powiedziała. – Nie musisz się fatygować do pokoju śniadaniowego. – Spojrzała na niego przelotnie i zaraz odwróciła wzrok. – Mam obowiązki.
– Nadal skora do ucieczki? – spytał po angielsku.
– Co to jest „skora”? Pocałował ją.
– Mam na myśli to, o co cię wczoraj pytałem. Nadal chcesz ze mną wyjechać?
Poprawiła porcelanę na tacy, choć Paulowi zdawało się, że wszystko jest ustawione idealnie.
– Jestem skora. A ty? Wzruszył ramionami.
– Nie pozwoliłbym ci zmienić zdania. To by było Kakfif. Absolutnie wykluczone.
Zaśmiała się, lecz zaraz spoważniała.
– Chcę ci coś powiedzieć.
– Tak?
– Bardzo często wygłaszam własne zdanie. – Spuściła oczy. – I bardzo zdecydowanie. Michael nazywał mnie „cyklonem”. Jeżeli chodzi o sport, chcę ci powiedzieć, że być może też go polubię.
Paul pokręcił głową.
– Wolałbym nie.
– Nie?
– Wtedy musiałbym polubić poezję.
Położyła mu głowę na piersi. Paul odgadł, że się uśmiechnęła.
– Spodoba ci się w Ameryce – rzekł. – A jeżeli nie, to kiedy to wszystko ucichnie, będziesz mogła wrócić. Nikt nie twierdzi, że wyjeżdżasz z kraju na zawsze.
– Ach, mój mądry panie dziennikarzu. Sądzisz, że to – jak mówisz? – ucichnie?
– Tak sądzę. Wydaje mi się, że już niedługo stracą władzę. – Spojrzał na zegar, który pokazywał prawie wpół do ósmej. – Muszę iść na spotkanie z moim współpracownikiem.
– W niedzielę rano? Ach, nareszcie zrozumiałam twój sekret. Popatrzył na nią, uśmiechając się niepewnie.
– Piszesz o księżach, którzy uprawiają sport! – Roześmiała się. – I to jest ten twój wielki artykuł! – Uśmiech zaraz zniknął z jej twarzy. – Ale dlaczego musisz tak szybko wyjeżdżać, jeśli piszesz o sporcie czy o metrach sześciennych betonu wykorzystanego do budowy stadionu?
– Wcale nie muszę wyjeżdżać szybko. Mam po prostu kilka ważnych spotkań w Stanach. – Paul pospiesznie wypił kawę, zjadł kawałek grzanki i kiełbaski. – Możesz dokończyć śniadanie. Nie jestem głodny.
– Wracaj prędko. Spakuję się. Ale wezmę chyba tylko jedną torbę. Jeżeli zabiorę więcej, pewnie w którejś z nich schowa się duch. – Znowu się zaśmiała. – Ach, mówię jak ktoś z opowiadania naszego makabrycznego znajomego Ernsta T. A. Hoffmanna.
Pocałował ją i wyszedł z pensjonatu. Mimo wczesnej godziny panował już upał, który błyskawicznie okrywał skórę wilgocią. Spojrzawszy w obie strony pustej ulicy, Paul ruszył na północ przez kanał, w stronę Tiergarten, Ogrodu Bestii.
Читать дальше