Poczuł woń jej perfum. Rzeczywiście pachniały bzem, który wyczuł przy ich pierwszym spotkaniu.
Paul pocałował Kathe w tył głowy.
Słowa wypowiadane przez kochanków rozmawiających o wszystkim i o niczym. Fantazje, żarty, fakty, domysły, nadzieje… strumień słów.
Kathe opowiadała mu o swoim życiu gospodyni pensjonatu. Nagle zamilkła. Przez otwarte okno usłyszeli głośne takty muzyki Beethovena, gdy ktoś w mieszkaniu obok podkręcił radio. Po chwili w mroku nocy rozległ się mocny głos, odbijając się echem od murów.- Ach – powiedziała Kathe. – Przemawia Fiihrer. To sam Hitler. Przemówienie znów dotyczyło zarazków, stojących wód i infekcji. Paul parsknął śmiechem.
– Dlaczego ma taką obsesję na punkcie zdrowia?
– Zdrowia?
– Cały dzień wszyscy w kółko mówią o zarazkach i czystości. Nie można od tego uciec.
Zaczęła się śmiać.
– O zarazkach?
– Co w tym śmiesznego?
– Nie rozumiesz, o czym on mówi?
– No… nie.
– Wcale nie mówi o zarazkach. Chodzi o Żydów. Na czas olimpiady zmienił trochę treść przemówień. Nie mówi wprost „Żydzi”, ale to właśnie ma na myśli. Nie chce obrazić cudzoziemców, ale nie może zapomnieć o dogmatach narodowego socjalizmu. Paul, nie wiesz, co się tutaj dzieje? W piwnicach połowy hoteli i pensjonatów w Berlinie schowano tablice, które zdjęto na czas olimpiady, ale zawieszą ją nazajutrz po wyjeździe gości. Są na nich napisy w rodzaju „Żydom wstęp wzbroniony” albo „Żydzi niemile widzialni”. Na drodze prowadzącej do domu mojej siostry w Spandau jest ostry zakręt. Stoi przed nim znak ostrzegawczy „Niebezpieczny zakręt. Ograniczenie prędkości do 30 kilometrów na godzinę. Dla Żydów do 70”. Autentyczny znak drogowy! To nie napis wymalowany przez wandali, ale przez nasz rząd.
– Mówisz poważnie?
– Poważnie, Paul. Tak! Widziałeś flagi na naszej uliczce, Magdeburger Allee. Kiedy wszedłeś, wspomniałeś o naszej.
– Olimpijska.
– Tak, tak. Nie narodowosocjalistyczna jak na większości domów na ulicy. Wiesz dlaczego? Bo właścicielem tego budynku jest Żyd. Nie wolno mu wieszać niemieckiej flagi. Chce czuć dumę ze swojej ojczyzny jak każdy, ale nie może. Zresztą jak mógłby zawiesić flagę narodowosocjalistyczna? Ze swastyką? Złamanym krzyżem? Przecież to symbol antysemityzmu.
Ach, więc tak brzmiała odpowiedź. Na pewno pan wie…
– Słyszałeś o aryzacji?
– Nie.
– Rząd zajmuje żydowskie domy albo przedsiębiorstwa. To po prostu kradzież. Jej mistrzem jest Góring.
Paul przypomniał sobie puste domy, które mijał rano w drodze na spotkanie z Morganem w Dresden Allee. Tabliczki informowały o wyprzedaży sprzętów.
Kathe przysunęła się bliżej. Po długiej chwili milczenia powiedziała:
– Jest taki człowiek… Występuje w restauracji. Luksusowej. To znaczy, tak się nazywa restauracja. Ale rzeczywiście jest luksusowa. Bardzo ładny lokal. Weszłam tam kiedyś, a ten człowiek siedział w szklanej klatce pośrodku sali. Wiesz, kim był? Głodomorem.
– Kim?
– Artystą głodomorem. Jak z opowiadania Kafki. Wszedł do klatki parę tygodni wcześniej i odtąd pił tylko wodę. Każdy mógł na niego popatrzeć. Nic nie jadł.
– Jak to…
– Wolno mu wychodzić do toalety, ale zawsze ktoś musi mu towarzyszyć i sprawdzać, czy niczego nie podjada. Dzień po dniu…
Słowa w ciemności, słowa kochanków.
Ich znaczenie często bywa nieważne. Czasem jednak jest inaczej.
– Mów dalej – szepnął Paul.
– Poznałam go po tym, jak spędził w szklanej klatce czterdzieści osiem dni.
– Bez jedzenia? Musiał wyglądać jak szkielet.
– Owszem, był bardzo wychudzony. I wyglądał na chorego. Ale przebywał poza klatką już kilka tygodni. Poznałam go przez przyjaciela. Zapytałam, dlaczego postanowił w ten sposób zarabiać na życie. Odpowiedział, że przez kilka lat pracował w rządzie, w jakimś urzędzie do spraw komunikacji. Ale kiedy do władzy doszedł Hitler, zrezygnował z posady.
– Wyrzucili go, bo nie był narodowym socjalistą?
– Nie, odszedł sam, bo nie potrafił zaakceptować ich wartości i nie chciał pracować dla rządu. Miał jednak dziecko i potrzebował pieniędzy.
– Dziecko?
– I potrzebował pieniędzy. Ale kiedy szukał nowego zajęcia, nie znalazł ani jednego, które nie byłoby splamione jakimiś związkami z partią. Odkrył, że jedyną rzeczą, jaką może robić w zgodzie z własną… Jak brzmi to słowo?
– Etyką?
– Tak, tak, etyką. A więc postanowił, że zostanie głodującym artystą. Tylko to było czyste i wolne od demoralizacji. I wiesz, ilu ludzi przychodziło go zobaczyć? Tysiące! Tysiące przychodziły go oglądać, bo był uczciwy. W naszym życiu jest dzisiaj tak mało uczciwości. – Paul z drżenia jej ciała odgadł, że płacze. Słowa kochanków…
– Kathe?
– Co oni zrobili? – wykrztusiła przez łzy. – Co oni zrobili?… Nie rozumiem, co się stało. Przecież jesteśmy ludźmi kochającymi muzykę i rozmowy, lubimy cerować koszule naszym mężczyznom, szorować alejki, wygrzewać się na słońcu na plażach w Wannsee, kupować dzieciom ubranka i słodycze, wzrusza nas do łez „Sonata księżycowa”, wiersze Goethego i Schillera – a jednak coś nas opętało. Dlaczego? – Zamilkła, a potem szeptem dodała: – Ach, obawiam się, że znajdziemy odpowiedź na to pytanie, kiedy będzie już za późno.
– Wyjedź z kraju – wyszeptał Paul.
Odwróciła się do niego. Oplotły go silne ramiona nawykłe do szorowania wanien i zamiatania podłóg. Przesunęła dłonią po jego plecach, przyciągając go bliżej.
– Wyjedź – powtórzył.
Przestała drżeć. Jej oddech stał się równiejszy.
– Nie mogę wyjechać.
– Dlaczego?
– To mój kraj – odrzekła z prostotą. – Nie mogę go porzucić.
– Przecież ten kraj już nie jest twój. Jest ich. Pamiętasz, co mówiłaś? Tier. Bestie, bandyci. Krajem rządzą bestie… Wyjedź. Uciekaj, zanim stanie się coś gorszego.
– Sądzisz, że może być gorzej? Powiedz, Paul. Jesteś dziennikarzem. Ten świat jest mi zupełnie obcy. To nie uczenie dzieci ani Goethe, ani poezja. Jesteś inteligentny. Jak sądzisz?
– Sądzę, że będzie gorzej. Musisz uciekać. Jak najszybciej. Zwolniła rozpaczliwy uścisk.
– Nawet gdybym chciała, nie mogę wyjechać. Kiedy wyrzucono mnie ze szkoły, trafiłam na listę. Zabrali mi paszport. Nigdy nie dostanę dokumentów wyjazdowych. Boją się, że będziemy działać przeciwko nim w Anglii albo Paryżu. Dlatego wolą nas trzymać blisko siebie.
– Wracaj razem ze mną. Mogę cię stąd wydostać. Słowa kochanków…
– Jedź ze mną do Ameryki. – Nie usłyszała? A może już podjęła decyzję, że nie pojedzie. – Mamy wspaniałe szkoły. Mogłabyś uczyć. Nieźle mówisz po angielsku.
Głęboko nabrała powietrza.
– O co mnie prosisz?
– Wyjedź ze mną. Zaśmiała się krótko.
– Kiedy kobieta płacze, mężczyzna powie wszystko, żeby tylko przestała. Ach, przecież nawet cię nie znam.
– Ja ciebie też nie – odparł Paul. – To nie są oświadczyny. Nie mówię, że będziemy razem mieszkać. Po prostu mówię, że musisz stąd wiać. A ja mogę ci w tym pomóc.
W milczeniu, jakie potem zapadło, Paul pomyślał, że istotnie nie są to oświadczyny, nic z tych rzeczy. A jednak prawdę mówiąc, Paul Schumann nie mógł się oprzeć wrażeniu, że za jego propozycją kryje się coś więcej niż chęć pomocy jej w ucieczce z tego niebezpiecznego kraju. Och, miał do czynienia z niejedną kobietą – z dobrymi i złymi dziewczynami, a także z dobrymi, które bawiły się w złe. Wydawało mu się, że część z nich kochał, część kochał na pewno. Wiedział jednak, że do żadnej nie czuł tego, co do tej kobiety, którą znał tak krótko. Tak, na swój sposób kochał Marion. Od czasu do czasu spędzał noc u niej na Manhattanie albo ona u niego w Brooklynie. Leżeli w ciemnościach i rozmawiali – o filmach, o długości spódnic w przyszłym roku, o restauracji Luigiego, o jej matce, siostrze. O Dodgersach. Ale Paul Schumann zrozumiał, że to nigdy nie były słowa kochanków. Nie takie jak wypowiadane dziś w rozmowie, z tą skomplikowaną i namiętną kobietą.
Читать дальше