Chłopiec odwrócił się, ale Kohl rzekł:
– Gunter, zaczekaj chwileczkę.
– Tak, tato.
– Usiądź.
Chłopiec spełnił polecenie, stawiając kociołek na podłodze. Spoglądał bacznie na inspektora, który dostrzegł w jego oczach młodzieńcze poczucie winy. Kohl zastanawiał się rozbawiony, jakie występki przypomina sobie teraz syn. Papieros, łyk sznapsa, nieporadne badanie bielizny Lisy Wagner?
– Co się dzieje, Gunter? Przy kolacji czymś się martwiłeś. Widziałem.
– Nic, tato.
– Nic?
– Naprawdę.
– Powiedz mi – zażądał Willi Kohl cichym, lecz stanowczym głosem.
Chłopiec wbił wzrok w podłogę.
– Niedługo zaczyna się szkoła – rzekł w końcu.
– Dopiero za miesiąc.
– Ale pomyślałem… Tato, czy mógłbyś mnie przenieść do innej?
– Dlaczego? Szkoła Hindenburga jest jedną z najlepszych w mieście. Dyrektor Muntz to bardzo szanowany człowiek.
– Proszę.
– Co jest nie tak z twoją szkołą?
– Nie wiem. Po prostu jej nie lubię.
– Masz dobre stopnie. Nauczyciele mówią, że jesteś świetnym uczniem.
Chłopiec milczał.
– Chodzi o coś innego niż lekcje?
– Nie wiem.
Co to mogło być?
Gunter wzruszył ramionami.
– Proszę, tato, nie mogę pójść do innej szkoły chociaż do grudnia?
– Dlaczego akurat do grudnia?
Chłopiec nie odpowiadał, unikając wzroku ojca.
– Powiedz – rzekł łagodnie Kohl.
– Bo…
– Słucham.
– Bo w grudniu wszyscy mają wstąpić do Hitlerjugend. A teraz… i tak mi nie pozwolisz.
Ach, znowu ten sam powracający problem. Tylko czy ta nowa wiadomość jest prawdziwa? Czyżby członkostwo w Hitlerjugend miało być obowiązkowe? Przerażająca myśl. Kiedy narodowi socjaliści doszli do władzy, połączyli działające w Niemczech organizacje młodzieżowe w Hitlerjugend, a wszystkie inne zostały zdelegalizowane. Kohl wierzył w sens istnienia organizacji dla dzieci – jako chłopiec był członkiem klubu pływackiego i turystycznego, które uwielbiał – ale Hitlerjugend było po prostu paramilitarną organizacją przygotowującą dzieci do służby wojskowej, kierowaną przez samą młodzież, a im bardziej fanatycznymi zwolennikami narodowego socjalizmu byli młodzi przywódcy, tym lepiej.
– A teraz chcesz wstąpić?
– Nie wiem. Wszyscy się ze mnie wyśmiewają, bo nie należę. Dzisiaj na meczu piłki nożnej był Helmut Gruber. Jest u nas przywódcą Hitlerjugend. Powiedział, żebym lepiej wstąpił.
– Chyba nie tylko ty nie jesteś członkiem organizacji.
– Co dzień wstępuje coraz więcej – odrzekł Gunter. – Tych, którzy nie należą, źle się traktuje. Kiedy na boisku bawimy się w Żydów i Ary jeżyków, zawsze jestem Żydem.
– W co się bawicie? – Kohl zmarszczył brwi. Nigdy nie słyszał o takiej zabawie.
– No wiesz, tato, w Żydów i Aryjczyków. Aryjczycy nas gonią. Nie mogą nam robić krzywdy – tak mówił profesor Klindst. To ma być tylko berek. Ale kiedy nie patrzy, przewracają nas na ziemię.
– Jesteś przecież silnym chłopcem, uczyłem cię, jak się bronić. Nie odpłacasz im tym samym?
– Czasami tak. Ale Aryjczyków jest dużo więcej.
– Cóż, obawiam się, że nie możesz pójść do innej szkoły – powiedział Kohl.
Gunter popatrzył na płynący pod sufitem obłok dymu z ojcowskiej fajki. Nagle oczy mu rozbłysły.
– Może na kogoś doniosę. Wtedy pozwolą mi być Aryjczykiem. Kohl zmarszczył brwi. Donosy: następna narodowosocjalistyczna plaga. Stanowczym głosem oświadczył synowi:
– Na nikogo nie będziesz donosił. Taki człowiek trafiłby do więzienia. Torturowaliby go. Może nawet zabili.
Słysząc reakcję ojca, Gunter spochmurniał.
– Tato, przecież doniósłbym tylko na Żyda.
Kohl zaniemówił. Drżały mu ręce, a serce zaczęło mocno walić, ale nakazując sobie spokój, wykrztusił:
– Doniósłbyś na Żyda bez powodu? Jego syn miał zakłopotaną minę.
– Oczywiście, że nie. Doniósłbym na niego, bo jest Żydem. Pomyślałem sobie… ojciec Helen Morrell pracuje w domu towarowym Karstadt. Jego szef jest Żydem, ale wszystkim mówi, że nie jest. Powinno się go wydać.
Kohl głęboko nabrał powietrza i ważąc słowa jak rzeźnik wydzielający rację mięsa, rzekł:
– Synu, żyjemy w trudnych czasach. Wszystko jest bardzo skomplikowane. Skomplikowane dla mnie, a co dopiero dla ciebie. Zawsze jednak musisz pamiętać – choć nie wolno ci tego mówić głośno – że człowiek sam decyduje, co jest słuszne, a co nie. Wie o tym, bo poznaje życie, widzi, jak ludzie żyją i działają razem, wyrabia sobie własne zdanie. W głębi serca wie, co jest dobre, a co złe.
– Ale przecież Żydzi są źli. Gdyby to nie była prawda, nie uczyliby tego w szkole.
Dusza Kohla zadygotała z bólu i wściekłości.
– Na nikogo nie będziesz donosił, Gunter – powiedział surowo inspektor. – Nie życzę sobie.
– Dobrze, tato. – Chłopiec wstał.
– Gunter.
Przystanął przy drzwiach.
– Ile osób z twojej szkoły nie wstąpiło do Hitlerjugend?
– Nie wiem, tato. Ale co dzień przyjmują coraz więcej nowych. Niedługo tylko ja będę udawał Żyda.
Lokalem, o którym mówiła Kathe, była winiarnia Luttera i Wegnera, istniejąca ponad sto lat i stanowiąca w Berlinie prawdziwą instytucję. Sale były ciemne, zadymione i przytulne. Poza tym Paul nie zauważył tu żadnych szturmowców ani funkcjonariuszy SS, ani mężczyzn w garniturach, noszących na ramieniu czerwoną opaskę z czarnym łamanym krzyżem (na pewno pan wie…).
– Przyprowadziłam cię tu, bo kiedyś było to ulubione miejsce ludzi takich jak ty i ja.
– Ty i ja?
– Tak. Spotykała się tu bohema. Pacyfiści, myśliciele i tacy jak ty – pisarze i dziennikarze.
– Ach, pisarze, no tak.
– Na pewno znalazłby tu natchnienie Ernst T.A. Hoffmann. Pił bardzo dużo szampana, całymi butelkami! A potem całą noc pisał. Czytałeś go, oczywiście.
Paul nie czytał Hoffmanna. Przytaknął skinieniem głowy.
– Znasz lepszego pisarza niemieckiego romantyzmu? Ja nie. „Dziadek do orzechów” i „Mysi król” są o wiele mroczniejsze i prawdziwsze niż to, co zrobił Czajkowski. Zachwyty nad tym baletem są znacznie przesadzone, nie sądzisz?
– Zdecydowanie – zgodził się Paul. Chyba widział „Dziadka do orzechów” w któreś Boże Narodzenie, kiedy był mały. Żałował, że nie czytał książki i nie może podjąć inteligentnej dyskusji. Po prostu lubił rozmawiać z Kathe. Gdy popijali aperitif, przypomniał sobie słowny sparing, jaki odbyli w drodze do restauracji. Mówił serio, że kłótnia z nią sprawia mu radość. Nie pamiętał, by kiedykolwiek doszło do nieporozumienia między nim a Marion w ciągu kilku miesięcy, jakie dotąd ze sobą spędzili. Chyba nawet nigdy nie wpadła w złość. Czasem, gdy poleciało jej oczko w nowej pończosze, pozwalała sobie na krótkie „cholera” albo „niech to diabli”. Potem przyciskała palce do ust, jak gdyby chciała komuś posłać całusa – i przepraszała za przekleństwa.
Kelner przyniósł menu i zamówili golonkę, Spaetzle, kapustę i chleb („Ach, prawdziwe masło!” – szepnęła zdumiona Kathe, spoglądając na żółte trójkąciki). A także – na jej propozycję – białe słodkie wino. Jedli niespiesznie, śmiejąc się i rozmawiając. Gdy skończyli, Paul zapalił papierosa. Zauważył, że Kathe nad czymś się zastanawia. Po chwili powiedziała takim tonem, jakby zwracała się do uczniów:
– Byliśmy dzisiaj zbyt poważni. Opowiem dowcip. – Zniżyła głos do szeptu. – Wiesz, kto to jest Hermann Góring?
Читать дальше