Kathe pociągnęła za sznurek i wysiedli na Unter den Linden przy Wilhelmstrasse, a potem ruszyli na południe szeroką aleją, która stanowiła centrum nazistowskiego rządu. Po obu stronach wznosiły się zupełnie nijakie szare bryły biurowców. Sterylnie czysta ulica zdawała się emanować niepokojącą siłą. Paul widział kiedyś na fotografiach Biały Dom i Kongres. Wyglądały malowniczo i sprawiały miłe wrażenie. A fasady i maleńkie okna w długich szeregach rządowych budynków z kamienia i betonu wywoływały grozę.
Tym bardziej że były pilnie strzeżone. Paul nigdy nie widział takiej ochrony.
– Gdzie jest kancelaria? – zapytał.
– Tam. – Kathe wskazała stary, bogato zdobiony budynek, którego front w dużej części przysłaniały rusztowania.
Nie wyglądało to najlepiej. Paul szybkim spojrzeniem ogarnął okolicę. Od frontu uzbrojeni wartownicy. Ulicę patrolowało mnóstwo funkcjonariuszy SS oraz, sądząc po mundurach, żołnierzy z regularnych oddziałów, którzy zatrzymywali i legitymowali przechodniów. Dostrzegł także uzbrojonych strażników na dachach budynków. W rejonie ulicy musiała być setka umundurowanych ludzi. Znalezienie dobrego stanowiska strzeleckiego graniczyłoby z cudem. Gdyby nawet udało mu się znaleźć odpowiedni punkt, nie miał wątpliwości, że zostałby złapany albo zastrzelony przy próbie ucieczki. Zwolnił kroku.
– Chyba już się napatrzyłem. – Przyjrzał się kilku rosłym mężczyznom w czarnych mundurach, którzy zażądali dokumentów od dwóch ludzi.
– Czyżby nie było tu tak malowniczo, jak się spodziewałeś? – Zaśmiała się i zaczęła coś mówić – może „Uprzedzałam cię”, ale zaraz urwała. – Jeżeli masz więcej czasu, nie przejmuj się; pokażę ci naprawdę piękne miejsca w naszym mieście. To co, idziemy na kolację? – spytała.
– Tak, chodźmy.
Zaprowadziła go na przystanek tramwajowy przy Unter den Linden. Weszli do tramwaju i niedługo potem Kathe dała mu znak, by wysiadł.
Zapytała go, co sądzi o Berlinie po tak krótkim pobycie. Paul znów udzielał dyplomatycznych odpowiedzi, starając się, by rozmawiali przede wszystkim o niej.
– Chodzisz z kimś? – spytał.
– Chodzę?
Chyba przetłumaczył to zbyt dosłownie.
– Pytam, czy jesteś z kimś związana.
– Ostatnio miałam kochanka – odparła z prostotą. – Nie jesteśmy już ze sobą. Ale moje serce ciągle do niego należy.
– Kim jest?
– Reporterem, tak jak ty.
– Właściwie nie jestem reporterem. Piszę artykuły w nadziei, że ktoś je kupi. Historie z życia wzięte, jak je nazywamy.
– Piszesz o polityce?
– O polityce? Nie, o sporcie.
– Sport. – W jej głosie zabrzmiała nuta lekceważenia.
– Nie lubisz sportu?
– Przykro mi, ale nie.
– Dlaczego?
– Bo człowiek staje wobec tylu ważniejszych spraw, nie tylko tu, ale na całym świecie. A sport jest… niepoważny.
– Tak samo jak spacerowanie berlińską ulicą w miły letni wieczór – odparł Paul. – Właśnie to robimy.
– Ach – żachnęła się Kathe. – Dzisiaj jedynym celem edukacji w Niemczech jest praca nad silnym ciałem, nie umysłem. Nasi chłopcy bawią się w wojnę, wszędzie maszerują. Słyszałeś, że ogłoszono pobór?
Paul przypomniał sobie, że „Byk” Gordon wspominał mu o powiększaniu armii niemieckiej, lecz odrzekł:
– Nie.
– Jeden na trzech chłopców nie zostaje przyjęty, bo ma płaskostopie od tego ciągłego maszerowania w szkole. To skandal.
– Ze wszystkim można przesadzić – zauważył. – Ja lubię sport.
– Wyglądasz na sportowca. Uprawiasz ćwiczenia siłowe?
– Trochę. Przede wszystkim uprawiam boks.
– Boks? Taki, w którym bijesz innych ludzi? Roześmiał się.
– Nie ma innego rodzaju boksu.
– To barbarzyństwo.
– Bywa, jeżeli opuści się gardę.
– Żartujesz – powiedziała. – Jak można zachęcać ludzi, żeby się ze sobą bili?
– Nie potrafię ci powiedzieć. Ale bardzo to lubię. To przyjemne.
– Przyjemne – powtórzyła kpiąco.
– Owszem, przyjemne – rzekł z rosnącym gniewem. – Życie jest ciężkie. Czasem człowiek potrzebuje przyjemności, kiedy cały świat tonie w gównie… Może pójdziesz kiedyś na mecz bokserski? Idź zobaczyć Maxa Schmelinga. Napij się piwa. Krzycz, aż ochrypniesz. Może ci się spodobać.
– Kakfif – rzuciła szorstko.
– Co?
– Kakfif – powtórzyła. – To skrót od „absolutnie wykluczone”.
– Jak chcesz.
Przez chwilę milczała.
– Jak ci dzisiaj mówiłam, jestem pacyfistką – oświadczyła. – Wszyscy moi przyjaciele w Berlinie są pacyfistami. Nie łączymy krzywdzenia ludzi z przyjemnością.
– Przecież nie krążę po ulicy jak szturmowiec z SA i nie tłukę niewinnych ludzi. A moi sparingpartnerzy? Sami tego chcą.
– Zachęcasz ich do zadawania bólu.
– Ależ nie, właśnie zniechęcam ich do zadawania ciosów. Na tym polega sparing.
– Jak dzieci – mruknęła. – Jesteście jak dzieci.
– Nie rozumiesz.- Dlaczego tak mówisz? Bo jestem kobietą? – zjeżyła się.
– Może. Tak, być może o to chodzi.
– Nie jestem głupia.
– Nie mam na myśli inteligencji. Mówię o tym, że kobiety nie mają skłonności do walki.
– Nie mamy skłonności do agresji. Ale jesteśmy gotowe walczyć w obronie swoich domów.
– Czasem zły wilk nie wchodzi do domu, ale czai się w pobliżu. Nie wyjdziesz, żeby go zabić?
– Nie.
– Udajesz, że go nie widzisz, i masz nadzieję, że sobie pójdzie?
– Właśnie tak. I uczę go, że wcale nie musi niszczyć.
– To śmieszne – orzekł Paul. – Nie można przekonać wilka, żeby był owieczką.
– Ależ można, jeśli się naprawdę chce – odparła. – I jeżeli ciężko się nad tym pracuje. Wielu ludzi nie ma na to jednak ochoty. Oni chcą walczyć. Chcą niszczyć, bo znajdują w tym przyjemność.
Zapadła ciężka cisza. Potem łagodniejszym tonem Kathe powiedziała:
– Ach, Paul, wybacz mi, proszę. Wyciągnąłeś mnie z domu, żebym poszła z tobą zaszaleć. Nie robiłam tego od wielu miesięcy. A ja tak ci się odwdzięczam. Czy Amerykanki też są takimi złośnicami?
– Niektóre tak, niektóre nie. Ale ty nie jesteś złośnicą.
– Trudno ze mną wytrzymać. Musisz zrozumieć, Paul – wiele kobiet w Berlinie tak się zachowuje. To silniejsze od nas. Po wojnie w kraju nie było mężczyzn. Musiałyśmy się stać mężczyznami i być twarde jak oni. Przepraszam.
– Nie masz za co przepraszać. Lubię kłótnie. To taka forma sparingu.
– Ach, sparingu! Z pacyfistką! – Wybuchnęła dziewczęcym śmiechem.
– Co by na to powiedzieli twoi przyjaciele?
– Właśnie, co by powiedzieli? – Wzięła go pod ramię i przeszli razem przez ulicę.
Mimo że Willi Kohl był „letni” – czyli politycznie neutralny – i nie należał do partii, cieszył się pewnymi przywilejami zarezerwowanymi dla zdeklarowanych narodowych socjalistów.
Na przykład, kiedy jeden z ważniejszych funkcjonariuszy kripo został przeniesiony do Monachium, Kohlowi zaproponowano przeprowadzkę do pozostawionego przez niego dużego czteropokojowego mieszkania w czyściutkim, ocienionym lipami zaułku przy Berliner Strasse niedaleko Charlottenburga. Od wojny Berlin cierpiał na poważny niedobór mieszkań i większość inspektorów kripo, nawet rangi Kohla, była skazana na gnieżdżenie się w „mieszkaniach ludowych” w nijakich, kanciastych domach w nijakich, kanciastych dzielnicach.
Kohl nie był pewien, za co właściwie spotkało go takie wyróżnienie. Najprawdopodobniej nagrodzono gotowość, z jaką zawsze pomagał innym funkcjonariuszom analizować informacje zebrane podczas oględzin miejsc zbrodni, wyciągać wnioski z dowodów i przesłuchiwać świadków czy podejrzanych. Kohl dobrze wiedział, że nieocenionym pracownikiem jest zawsze ten, dzięki komu jego koledzy – a zwłaszcza przełożeni – także wydają się nieocenieni.
Читать дальше