Choć rozpoczęła się już muzyka na wejście orszaku, fanatyk nie zajął jeszcze pozycji strzeleckiej. Leżał obok niego „Entertainment Weekly", którego lekturą skracał sobie widocznie czas oczekiwania. Dosłownie przed chwilą wyciągnął z opakowania czekoladkę w kształcie grubego kółeczka.
Zdziwiony wstrząsem, który zakołysał rusztowaniem, bandyta odwrócił się w lewo. Spojrzał zdumiony na górującego nad nim Dylana, który stał nie dalej niż cztery stopy od niego.
Facet działał zupełnie mechanicznie. Mimo że szeroko otworzył oczy ze zdumienia, pstryknął kciukiem, wrzucając czekoladowe kółeczko prosto do ust.
Dylan mocno go kopnął, wbijając mu w gardło chyba nie tylko czekoladkę, ale też parę zębów.
Głowa miłośnika czekoladek odskoczyła do tyłu i uderzyła w gipsowy fryz. Oczy uciekły mu w głąb czaszki, głowa zwisła bezwładnie na szyi i osunął się nieprzytomny na bok.
Wymierzając mu kopniaka, Dylan stracił równowagę. Zakołysał się, chwycił jedną ręką fryzu i uniknął upadku w czeluść.
***
Dylan stanął na rusztowaniu pierwszy, najbliżej bandyty, mając Shepa za plecami.
Jilly rozłożyła się ostatnia i puściła rękę Shepa, wciąż czując, jak to działa, czując całą zupełność wszystkiego.
– Ach! – wyrzuciła z siebie, bo wiedziała, że nie znajdzie właściwych słów, by opisać to, czego się dowiedziała – bardziej intuicyjnie niż intelektualnie – o architekturze rzeczywistości. – Ach!
W bardziej sprzyjających okolicznościach być może usiadłaby i spędziła na rozmyślaniach godzinę albo rok, ssąc własny kciuk i od czasu do czasu wołając mamusię. Jednak wznieśli się nie tylko z posadzki kościoła na szczyt rusztowania, ale także w pobliże śmierci, czuli jej lodowaty oddech i Jilly nie miała czasu na przyjemność czerpaną z ssania kciuka.
Gdyby Dylan nie poradził sobie z tym ludzkim szczurem, nie mogłaby mu w żaden sposób pomóc i ostatecznie zostaliby skazani na śmierć od kul. Dlatego też kiedy Dylan kopał bandytę w szczękę, Jilly natychmiast zaczęła się rozglądać, szukając dwóch pozostałych.
Dwadzieścia dwie stopy niżej goście przyglądali się, jak za orszakiem zmierza pierwsza druhna. Orszak pokonał już połowę drogi do ołtarza. Wysokość i cień osłaniały całą ich trójkę i zebrani nie widzieli, jak Dylan kopie, Jilly rozgląda się, a Shep shepie.
Panny młodej nie było jeszcze widać.
Za pierwszą druhną szedł, celebrując z namaszczeniem każdy krok, mały chłopiec, który niósł obrączki. Za nimi podążała śliczna jasnowłosa dziewczynka w wieku pięciu czy sześciu lat, ubrana w białą koronkową sukienkę i białe rękawiczki, z białymi wstążkami we włosach; trzymała mały pojemnik z płatkami róż, które sypała przed panną młodą.
Akordy marsza wybuchające spod palców organisty niosły pod sklepienia obietnice małżeńskiego szczęścia i zdawało się, że w szale radości z powodu zbliżających się zaślubin zaraz zburzą podtrzymujące dach kolumny.
Jilly dostrzegła drugiego bandytę na rusztowaniu pod zachodnią ścianą, nad kolorowymi oknami, wysuniętego daleko z przodu nawy głównej, skąd mógł bez kłopotu wziąć na cel prezbiterium i strzelać przez kolumnadę, pod poprzecznymi łukami sklepienia. Leżał na platformie wychylony w stronę czekającego pana młodego i pierwszego drużby.
Mimo słabego światła na górze zdołała zobaczyć, że morderca nie odwrócił się, żeby spojrzeć na orszak, ale spokojnie przygotowywał się do rzezi, namierzając cel i obliczając trajektorię pocisków.
Dylan dołączył do Jilly i Shepa, trzymając karabin za lufę. – Widzisz ich?
Wskazała na zachodnie rusztowanie.
– Tam jest drugi, ale nie wiem, gdzie trzeci.
Nie widzieli stąd za dobrze rusztowania na wschodniej ścianie. Część górnej platformy przysłaniało wiele kolumn. Dylan poprosił Shepherda, żeby złożył ich z południowego rusztowania, ale bardzo precyzyjnie, tak aby znaleźli się dokładnie obok leżącego na zachodniej platformie bandyty. Dylan chciał być przy nim pierwszy, żeby kolbą karabinu odebranego pierwszemu mordercy wymierzyć sprawiedliwość drugiemu. – Znowu niedaleko – zauważył Shep.
– Rzeczywiście. Krótka podróż – przytaknął Dylan. – Shep umie daleko.
– Tak, bracie, wiem, ale musimy niedaleko. – Shep umie bardzo daleko.
– Wystarczy stąd tam, bracie.
W nawie pod nimi ukazała się panna młoda prowadzona pod ramię przez ojca.
– Szybko, skarbie – dodała niecierpliwie Jilly. – Musimy się tam złożyć jak najszybciej. Dobrze?
– Dobrze – odparł Shep.
Nadal stali na szczycie południowego rusztowania. – Skarbie? – ponagliła Jilly.
– Dobrze.
„Oto panna młoda" – huczały organy, ale ona już ich minęła. Zbliżała się do balustrady prezbiterium, przed którą czekał pan młody.
– Bracie, co jest, dlaczego jeszcze się nie składamy? – Dobrze.
– Bracie, słuchasz mnie, naprawdę słuchasz? – Myślę – odrzekł Shep.
– Nie myśl, na litość boską, składaj. – Myślę.
– Złóż nas stąd! – Dobrze.
Pan młody, pierwszy drużba, druhny i drużbowie, pierwsza druhna, chłopiec z obrączkami, dziewczynka z kwiatami, ojciec
panny młodej i panna młoda – cały orszak znalazł się w polu rażenia mordercy zajmującego pozycję na zachodnim rusztowaniu i najprawdopodobniej weszli także pod lufę trzeciemu bandycie, który jeszcze nie został zlokalizowany.
– Dobrze.
Shep sięgnął poza świat, który widzimy, za to, co wyczuwamy pięcioma zmysłami, i ścisnął w palcach głęboką strukturę rzeczywistości, która przypominała najcieńszą błonę, najprostszą pod słońcem, a jednak składała się z jedenastu wymiarów. Przekręcił ją lekko, czyniąc czas i przestrzeń posłusznymi swojej woli, i złożył ich troje z południowego rusztowania na rusztowanie zachodnie lub – ściśle rzecz biorąc – złożył i oddalił od nich południe, a potem złożył i przybliżył do nich zachód, choć to rozróżnienie wyłącznie techniczne, bo efekt był identyczny.
Kiedy ich rzeczywistością stało się rusztowanie pod zachodnią ścianą, Jilly zobaczyła, jak Dylan unosi nad głowę karabin, zamierzając użyć kolby jak maczugi.
Drugi bandyta leżał na brzuchu, podpierając się lekko na lewym przedramieniu i spoglądając przez kościół na wschodnią ścianę. Do paska miał przytroczoną uwięź, którą niczym alpinista przewlókł przez karabińczyk zamocowany w ścianie, najprawdopodobniej po to, żeby przeciwdziałać skutkom odrzutu i zapewnić sobie stabilność, gdyby postanowił strzelać na stojąco.
Nie nosił brody jak jego kompan, lecz kilkudniowy zarost, i był ubrany w spodnie robocze oraz koszulkę ozdobioną na plecach uniwersalnym symbolem patriotyzmu amerykańskiego – logo Budweisera – mimo to nie przeszedłby przez kontrolę celną na wschód od Akela w Nowym Meksyku, gdzie nawet na biednego Freda w podejrzanej doniczce patrzyli bardzo nieufnie. Bandyta uniósł się na lewej ręce, żeby dać komuś sygnał prawą. Tym kimś okazał się trzeci morderca.
Dokładnie naprzeciw wielbiciela budweisera podniósł się ostatni z bandytów – ostro zarysowany cień wśród innych bezkształtnych cieni. Zapewne również był zabezpieczony uwięzia i uzbrojony w karabin szturmowy – w nikłym świetle widać było, że to krótki karabinek, jeden z tych morderczych automatów ze składanym łożem.
– Shep chce ciasta – powiedział Shepherd, jak gdyby właśnie zdał sobie sprawę, że to ślub. Dylan rąbnął drugiego bandytę kolbą karabinu w głowę, a Jilly zorientowała się, że są w potrzasku i bez wątpienia zostaną zastrzeleni, podobnie jak orszak i wielu gości.
Читать дальше