Kiedy spadając na posadzkę kościoła, Jilly uniknęła, goście wrzasnęli jeszcze głośniej, a organista oderwał palce od klawiatury. Potem wrzaski równocześnie ucichły i wszyscy jak jeden mąż wstrzymali w zdumieniu oddech.
Oglądając spektakl z góry, Shepherd powiedział: – No, no.
Dylan błyskawicznie spojrzał na platformę wschodniego rusztowania, gdzie stał trzeci bandyta z karabinem. Chyba zbyt oszołomiony, żeby wykonać swój pierwotny plan, morderca nie otworzył jeszcze ognia. Wahanie nie mogło trwać długo; w ciągu paru sekund jego nienawiść okaże się potężniejsza od zaskoczenia, jakie wywołał w nim widok niezaprzeczalnego cudu.
– Bracie, stąd tam. – No, no.
– Zabierz nas tam, bracie. Do złego człowieka. – Myślę.
– Nie myśl, bracie. Po prostu składaj. Stąd tam. Tymczasem na dole większość gości, którzy nie patrzyli w górę, gdy Jilly najpierw pojawiła się w powietrzu, a potem, spadając, zniknęła, odwrócili się skonsternowani do tych, którzy wszystko widzieli. Jakaś kobieta zaczęła płakać, a piskliwy dziecięcy głosik – należący bez wątpienia do pewnej dziewczynki z warkoczami – powiedział:
– Mówiłam ci, mówiłam! – Bracie…
– Myślę.
– Na litość boską… – No, no.
Jak było do przewidzenia, jeden z gości-kobieta w różowym kostiumie i różowym kapeluszu z piórami – zauważył trzeciego
mordercę, który stał wychylony na skraju platformy na szczycie wschodniego rusztowania i spoglądał w dół, zabezpieczony liną przymocowaną do ściany. Kobieta w różowym kostiumie musiała też zobaczyć karabin, bo pokazała na niego i wrzasnęła.
Nic nie mogło lepiej wyrwać bandyty ze zbawiennego wahania niż ten alarmujący krzyk.
***
Jilly złożyła się z brudnego od sadzy dachu na platformę rusztowania, spodziewała się ujrzeć trzeciego bandytę i kopnąć go w głowę, brzuch, jądra czy jakiekolwiek inne nadające się do kopania miejsce, które akurat nadstawi. Zobaczyła jednak przed sobą długą i pustą platformę, po lewej malowany gipsowy fryz, a po prawej masywne marmurowe kolumny wznoszące się do sufitu kościoła.
Zamiast zwielokrotnionego wrzasku, jaki towarzyszył jej złożeniu się w powietrzu, usłyszała krzyk tylko jednej osoby. Spojrzała w dół i zobaczyła kobietę w różowym kostiumie usiłującą przestrzec pozostałych gości przed niebezpieczeństwem.
– Tam, tam na górze! – zawołała kobieta, wskazując nie na Jilly, lecz obok niej.
Zorientowawszy się, że stoi przodem do tylnej ściany nawy, a nie do ołtarza, Jilly odwróciła się i ujrzała trzeciego mordercę, który znajdował się dwadzieścia stóp od niej i patrzył na tłum w dole. Trzymał karabin lufą w górę, wycelowany w sklepienie sufitu – ale zaczął właśnie reagować na krzyk kobiety w różowym stroju.
Jilly ruszyła na niego. Dwadzieścia cztery godziny temu uciekałaby przed uzbrojonym człowiekiem, a teraz biegła prosto na niego.
Choć serce podchodziło jej do gardła i tłukło głośno jak bęben w cyrku, a strach jak wąż ściskał jej trzewia, zachowała na tyle przytomności umysłu, by zastanowić się przez chwilę, czy odkryła w sobie nowe pokłady odwagi, czy raczej postradała zmysły. Może jedno i drugie.
Wyczuwała też, że impuls, który kazał jej zaatakować bandytę, mógł mieć związek z faktem, że nanogadżety, pracowicie przebudowujące jej mózg, dokonują w niej głębokich zmian, fundamentalnych i daleko ważniejszych od nadnaturalnych zdolności, jakie posiadła. Nie była to miła myśl.
Dwadzieścia stóp dzielące ją od niedoszłego mordercy panny młodej dłużyły się jak maraton. Dykta zdawała się pod nią
poruszać, utrudniając jej bieg, jakby była ruchomą bieżnią. Mimo to wolała puścić się biegiem, niż jeszcze raz zaufać swej jeszcze niezbyt dopracowanej umiejętności składania.
Ciężkie bum-bum-bum stóp na platformie i wstrząsające rusztowaniem wibracje oderwały uwagę bandyty od zgromadzonych w kościele. Kiedy odwracał głowę w stronę Jilly, wpadła na niego z takim impetem, że aż zakołysał się na boki, i chwyciła karabin.
Natychmiast po zderzeniu próbowała wyrwać mordercy broń. Jego ręce zdawały się przyklejone do karabinu, jednak Jilly też trzymała mocno, choć straciła równowagę i spadła z rusztowania.
Silny uchwyt broni ocalił ją przed kolejnym upadkiem. Dzięki linie nie pociągnęła za sobą bandyty, który został na platformie, przymocowany do ściany.
Dyndając w powietrzu, czując cuchnący czosnkiem oddech fanatyka i patrząc w jego oczy – czarne studnie emanujące nienawiścią-Jilly poczuła w sobie gniew, jakiego nigdy dotąd nie zaznała. Gniew zmienił się we wściekłość podsycaną myślą o wszystkich synach Kaina, podobnych do tego człowieka, od których roiły się wzgórza i miasta tego świata, którymi powodowały niezliczone utopijne wizje naprawy społeczeństwa, ale także własne szaleństwo – łaknących przemocy i krwi, chorych od marzeń o władzy.
Jilly uwiesiła się karabinu całym ciężarem ciała i morderca nie miał tyle siły, by wyrwać jej broń z rąk. Zaczął więc kręcić karabinem w lewo i prawo, tam i z powrotem, nadając jej moment obrotowy i obciążając nadgarstki. Każdy skręt zgodnie z prawami fizyki wymagał rotacji, która w końcu miała wyrwać jej z rąk karabin, jeśli ciało Jilly było posłuszne prawom fizyki.
Ból w torturowanych stawach i ścięgnach nadgarstków wkrótce stał się nie do zniesienia, znacznie gorszy niż pieczenie po wbitej drzazdze. Gdyby Jilly puściła karabin, mogłaby złożyć się, spadając, ale zostawiłaby broń w rękach bandyty. A zanim zdążyłaby wrócić, posłałby setki pocisków w tłum, który stał jak sparaliżowany, oglądając toczącą się pod sklepieniem walkę, i nikomu nie przyszło jeszcze na myśl, żeby uciec z kościoła.
Jej wściekłość przerodziła się w furię podsycaną głębokim poczuciem niesprawiedliwości i współczuciem dla niewinnych, którzy zawsze padają ofiarą morderców takich jak ten; dla matek i dzieci rozrywanych na kawałki przez zamachowców samobójców, dla zwykłych obywateli, którzy często trafiają w środek strzelaniny między rywalizującymi ze sobą gangami ulicznymi, dla kupców mordowanych dla paru dolarów z kas sklepowych – dla pewnej panny młodej i jej oblubieńca oraz dziewczynki z kwiatami, których kule mogły roznieść na strzępy w dniu, kiedy miała panować radość.
Furia dodała jej sił i Jilly spróbowała kontrować ruchy bandyty, wymachując nogami w przód i w tył, w przód i w tył, jak akrobata na trapezie. Im skuteczniej udawało się jej wykonywać wymachy, tym trudniej było mu kręcić karabinem.
Przeguby bolały, jakby palił je żywy ogień; bandycie musiało się wydawać, że za chwilę ramiona wyskoczą mu z panewek. Im dużej wisiała na karabinie, tym większe było prawdopodobieństwo, że on pierwszy puści broń. Wówczas nie będzie już potencjalnym mordercą, ale po prostu szaleńcem na rusztowaniu z zapasowymi magazynkami amunicji, której nie może wykorzystać.
– Jillian? – Ktoś na dole wykrzyknął w zdumieniu jej imię. – Jillian? – Była prawie pewna, że to ojciec Francorelli, ksiądz, któremu się spowiadała i który przez większą część życia Jilly udzielał jej sakramentów – ale nie odwróciła się, by na niego spojrzeć.
Najbardziej dawał się jej we znaki pot. Słone krople z czoła bandyty kapały prosto na nią, co wzbudzało w niej wstręt, ale bardziej przeszkadzał jej własny pot. Miała śliskie ręce. Jej uchwyt słabł z każdą sekundą.
Wkrótce przyszło wybawienie z trudnego położenia: albo pękła lina, albo puścił wbity w ścianę karabińczyk i uwięź przestała utrzymywać ciężar ich obojga.
Читать дальше