Spadając, bandyta wypuścił broń. – Jillian!
Spadając, Jilly się złożyła.
Słowa „zdziwienie" i „zdumienie" określają chwilowe obezwładnienie umysłu spowodowane czymś nieoczekiwanym, choć „zdziwienie" może bardziej dotyczyć emocji, a „zdumienie" reakcji intelektu. „Osłupienie" oznacza doznanie głębsze i bardziej intensywne, stan oszołomienia, jaki wywołuje w nas coś niesłychanie zaskakującego.
Dylan w osłupieniu przyglądał się z zachodniego rusztowania, jak Jilly pędzi sprintem po platformie, zderza się z bandytą, spada z rusztowania i wisząc na karabinie, wykonuje z zapałem ćwiczenia, jak gdyby brała udział w przesłuchaniu dla kandydatów na cyrkowców urządzonym przez słynną rodzinę Wallenda.
– No, no – powiedział Shepherd, gdy lina zerwała się, wydając trzask niczym gigantyczny bicz, a Jilly i morderca runęli w dół. Uwięzieni w ławkach goście z przeraźliwym piskiem próbowali się odsunąć albo uchylić.
Cztery stopy nad podłogą Jilly i karabin zniknęli, lecz nieszczęsny złoczyńca spadł tam, gdzie miał spaść. Rąbnął szyją w oparcie ławki, złamał kark, zrobił salto, przelatując do następnego rzędu, i spuentował śmiercią swój widowiskowy występ, zastygając w plątaninie kończyn między dystyngowanym siwowłosym panem w granatowym garniturze w prążki a dostojną matroną w drogim beżowym kostiumie oraz ładnym kapeluszu z piórami i szerokim rondem.
Gdy Jilly zjawiła się obok Shepa, bandyta był już martwy, ale przewalał się jeszcze przez ławki, przybierając ostateczną pozę, w której będzie go chciał unieśmiertelnić policyjny fotograf. Odłożyła karabin.
– Wkurzyłam się.
– Widzę – odparł Dylan.
– No, no – powiedział Shepherd. – No, no.
Goście krzyczeli, gdy bandyta odbił się od oparcia ławki, spadł do tylnego rzędu i znieruchomiał z przekrzywioną głową i dziwnie wykręconą ręką, jakby wziął się pod bok. Potem jakiś mężczyzna w szarym garniturze dostrzegł Jilly, która stała z Dylanem i Shepem na szczycie zachodniego rusztowania, i pokazał ją reszcie zgromadzonych. W jednej chwili gromada wiernych stanęła z zadartymi głowami i wpatrywała się w nią. Wszyscy zamilkli, zapewne w szoku, więc w kościele zapadła głęboka, prawdziwie grobowa cisza.
Gdy cisza przedłużała się, nabrzmiewając grozą, Dylan wyjaśnił Jilly:
– Osłupieli.
W tłumie na dole Jilly ujrzała młodą kobietę w mantyli. Być może tę samą, którą widziała na pustyni.
Zanim tłum zdążył ochłonąć i wpaść w panikę, Dylan przemówił głośno, chcąc uspokoić gości:
– Sytuacja opanowana. Już po wszystkim. Jesteście bezpieczni. – Wskazał na wbite między ławki zwłoki. – Na górze
są dwaj wspólnicy tego człowieka, zostali rozbrojeni, ale potrzebują pomocy lekarza. Niech ktoś zadzwoni po pogotowie. Ruszyło się tylko dwoje ludzi: kobieta w mantyli, która podeszła do świecznika, zapaliła świecę wotywną i zmówiła modlitwę, oraz fotograf, który zaczął robić zdjęcia Dylanowi, Jilly i Shepowi.
Spoglądając w dół na trzy setki osób, z których sześćdziesiąt siedem miało odnieść rany w strzelaninie, z czego czterdzieści śmiertelnych, gdyby ona, Dylan i Shep nie dotarli tu na czas, Jilly doznała tak intensywnych emocji, uskrzydlających i upokarzających zarazem, że wiedziała, iż przez resztę życia nigdy nie zapomni swoich uczuć w tym niewiarygodnym momencie ani nie będzie umiała właściwie opisać ich natężenia.
Z platformy rusztowania podniosła torebkę, w której była resztka rzeczy, jakie pozostały jej własnością na tym świecie: portfel, puder, szminka… Nie sprzedałaby tego żałosnego dobytku za żadną cenę, ponieważ stanowił jedyny namacalny dowód na to, że kiedyś wiodła żywot zwykłego człowieka. Zdawało się jej, że te przedmioty to talizmany, dzięki których może odzyskać utracone życie.
– Shep – wyszeptała drżącym z emocji głosem. – Nie ufam sobie na tyle, żeby złożyć stąd nas wszystkich. Ty musisz to zrobić. – Do jakiegoś spokojnego miejsca – ostrzegł Dylan. – I odludnego.
Gdy nadal wszyscy stali jak wryci, panna młoda ruszyła naprzód, omijając gości, i zatrzymała się dopiero przed Jilly. Była piękna, olśniewająca i urocza w zachwycającej sukni, która na pewno stanowiłaby jeden z głównych tematów rozmów na weselu, gdyby myśli gości nie zaprzątały teraz takie sprawy jak mord, gwałt i czyny bohaterów na rusztowaniach.
Spoglądając z dołu na Jilly, Dylana i Shepa, olśniewająca młoda dama w bajecznej białej sukni uniosła prawą rękę, trzymając w niej bukiet, jak gdyby składała im wyrazy uznania i wdzięczności. Kwiaty jaśniały jak płomienie rozpalonej do białości pochodni.
Być może panna młoda chciała coś powiedzieć, ale Jilly odezwała się pierwsza, a w jej głosie dało się słyszeć szczere współczucie:
– Kochanie, bardzo mi przykro, że twój ślub musiał tak wyglądać.
– Chodźmy – powiedział Dylan.
– Dobrze – odrzekł Shep i złożył ich.
Wokół nich rozciągała się prawdziwa pustynia, tak rzadko zraszana deszczem, że nawet nieliczne kaktusy skarłowaciały z długotrwałego pragnienia. Rosnące z rzadka wątle kępy traw zimą usychały, przybierając zapewne czarno-zieloną barwę; teraz w lecie były srebrno-brązowe i spalone na wiór. Jak okiem sięgnąć, było tu więcej piasku niż roślinności i więcej skal niż piasku.
Stali na zachodnim zboczu wzgórza, które wznosiło się łagodnymi terasami złożonymi ze zbitych warstw smolisto-brązowych i rdzawoczerwonych skal. Niedaleko przed nimi, a w każdym razie mniej więcej pośrodku rozległej równiny, wznosiły się dziwne naturalne formy skalne, przypominające pozostałości wielkiej starożytnej fortecy: tu jakby kolumny o średnicy trzydziestu stóp i wysokości stu, być może część portyku przed nieistniejącym wejściem; tam długie na sto stóp i wysokie na osiemdziesiąt rozpadające się ruiny zwieńczonego blankami muru obronnego, z którego zręczni łucznicy mogli bronić zamku deszczem strzał; tu wieże strzelnicze; tam znowu wały obronne, bastiony, na wpół zawalony barbakan.
Oczywiście, ludzie nigdy nie zamieszkiwali tej niegościnnej krainy, ale natura stworzyła krajobraz, który pobudzał wyobraźnię. – Nowy Meksyk – powiedział do Jilly Dylan. – Byłem tu z Shepem, malowałem ten pejzaż. W październiku, prawie cztery lata temu, przy znośniejszej pogodzie. Za tym wzgórzem jest droga gruntowa, a cztery mile w drugą stronę betonowa autostrada. Chociaż nie będziemy jej potrzebować.
W tej chwili krajobraz był rozżarzoną kuźnią, gdzie rozpalone do białości słońce formowało ogniste podkowy dla podniebnych jeźdźców, którzy ponoć nawiedzali pustynię nocą.
– Jeżeli siądziemy w cieniu – rzekł Dylan – może uda się nam wytrzymać w tym upale tak długo, żeby zebrać myśli i wykombinować, co mamy, cholera, dalej robić.
O tej godzinie zwieńczone blankami skały, mieniące się jaskrawymi odcieniami czerwieni, oranżu, fioletu i różu, znalazły się na wschód od słońca, które dawno minęło już zenit. Ożywczy cień sięgający w stronę zbocza, na którym stali, miał barwę dojrzałych śliwek.
Dylan poprowadził Jilly i Shepa w dół wzniesienia, potem dwieście stóp przez równinę do podstawy czegoś, co mogłoby być wieżą strzelniczą z legend o królu Arturze. Usiedli obok siebie na wygładzonym przez pogodę kamieniu jak na niskiej ławce i oparli się plecami o wieżę.
Cień, bezwietrzna cisza, bezruch pozbawionej życia równiny i niebo bez jednego ptaka przyniosły im tak ogromną ulgę, że przez kilka minut żadne z nich się nie odzywało.
Читать дальше