Trzeci morderca, który był świadkiem ich cudownej materializacji i widział, jak jego kompan dostaje cios w głowę i traci przytomność, mógł w jednej sekundzie otworzyć ogień, zanim Shepherda udałoby się przekonać, że muszą odbyć jeszcze jedną krótką podróż.
Istotnie, gdy kolba wyładowała z odpowiednią siłą na czaszce drugiego bandyty, trzeci zaczął unosić karabin w kierunku zachodniego rusztowania.
– Tu, tam – powiedziała Jilly. – Tu, tam.
W nadziei, że pamięta mechanizm jedenastowymiarowej macierzy i całej zupełności wszystkiego tak samo dobrze jak sto osiemnaście dowcipów o grubych tyłkach, Jilly zsunęła z ramienia torebkę, która wylądowała na platformie u jej stóp. Ujęła w palce szczyptę niczego, przekręciła i złożyla się z zachodniej ściany na wschodnie rusztowanie, mając nadzieję, że zaskoczenie da jej przewagę i uda się jej wyrwać broń z rąk mordercy, zanim ten naciśnie spust. Złożyła sama siebie i tylko siebie, ponieważ w ostatniej chwili, gdy przekręcała palce, pomyślała o filmie „Mucha" i nie chciała nadstawiać głowy, gdyby nos Dylana miał zostać na zawsze umieszczony pod lewą pachą Shepherda.
Prawie udało się jej przenieść z rusztowania na rusztowanie. Od celu dzieliło ją zaledwie osiem czy dziesięć stóp.
Stała obok Shepa na szczycie zachodniego rusztowania, a pół chwili później rozłożyła się w powietrzu, dwadzieścia dwie stopy na posadzką kościoła.
Choć jej dokonanie, mimo że dalekie od doskonałości, należało uznać za osiągnięcie pod każdym względem fantastyczne i choć horda pracowitych nanomaszyn i nanokomputerów w czasie krótszym niż jeden dzień obdarzyła ją zdumiewającymi zdolnościami, Jillian Jackson nie potrafiła latać. Zmaterializowała się tak blisko trzeciego bandyty, że zobaczyła jego wybałuszone oczy i minę wyrażającą absolutne i bezbrzeżne zdumienie, przez sekundę zdawała się wisieć w powietrzu, lecz potem runęła w dół jak studziesięciofuntowy kamień.
***
Terrorysta ubrany w koszulkę z logo Budweisera musiał mieć niezwykle twardą głowę, zważywszy na fakt, że wspólną cechą wszystkich, którzy poświęcają swoje życie bezsensownej przemocy, jest nieczułość na nowe idee i prawdę. Okazało się jednak, że kolba karabinu była twardsza.
Jak na człowieka o wrażliwej duszy artysty Dylan poczuł dziwnie wielką przyjemność na dźwięk zetknięcia kolby z czaszką i chętnie powtórzyłby cios, gdyby nie usłyszał Jilly, która powiedziała: „Tu, tam". Wyraźna obawa w jej głosie zaniepokoiła go.
Kiedy na nią spojrzał, złożyła się w gwiazdkę o konturach cienkich jak linie narysowane ołówkiem, które natychmiast złożyły się w maleńką kropkę i zniknęły. Serce Dylana zdążyło uderzyć raz, potem drugi – czyli upłynęła sekunda, może mniej -gdy Jilly pojawiła się zawieszona w powietrzu wysoko nad gośćmi zgromadzonymi w kościele.
Wisiała tam wbrew prawu ciążenia przez chwilę trwającą dwa głośne uderzenia serca Dylana, jak gdyby podtrzymywała ją fala muzyki organowej, a potem kilku gości krzyknęło w szoku, widząc ją zawieszoną nad swoimi głowami. Jego serce na moment zamarło, po czym znów rozległ się mocny łomot świadczący o wznowieniu krążenia i Dylan zobaczył, jak Jilly spada prosto we wrzeszczący ze zgrozą chór.
Lecąc w dół, zniknęła.
~ ~Trudna publiczność czasem przyjmowała jej materiał w milczeniu, niekiedy nawet ją wygwizdywała, ale nigdy dotąd żadna publiczność na nią nie wrzeszczała. Być może Jilly odpowiedziałaby im wrzaskiem, spadając prosto między przerażonych widzów, lecz za bardzo pochłaniało ją ściskanie w palcach struktury rzeczywistości i składanie się z rozdziawionej paszczy śmierci na szczyt wschodniego rusztowania, gdzie zamierzała się dostać, kiedy opuściła Dylana, który walił drugiego bandytę kolbą w głowę.
Rubinowe i szafirowe promienie światła wpadające przez witraże, rzeźbiony marmur kolumn, rzędy drewnianych ławek, przerażone twarze odwrócone do góry nogami – wszystko nagle się złożyło. Jednak sądząc po błękitnobiałej jasności przeważającej w kalejdoskopowym wzorze, jaki szybko składał się wokół niej, miejsce, do którego trafiła, było zbyt mocno oświetlone jak na platformę na szczycie wschodniego rusztowania.
Oczywiście, okazało się, że stoi na dachu kościoła i znów chybiła, składając się o dobre dziesięć stóp powyżej celu. Lazurowy błękit nieba, białe, pierzaste chmury, złoty blask słońca. Czerń płytki łupkowej dachu.
Dach z czarnych łupków o niebezpiecznie stromym spadku.
Patrząc na ulicę w dole, poczuła, że dostaje zawrotów głowy. Kiedy spojrzała na wieżę dzwonnicy górującą trzy piętra nad dachem, zawroty jeszcze się nasiliły.
Chciała się złożyć z dachu kościoła natychmiast – lecz na moment zastygła w bezruchu, straciła zimną krew i opadł ją lęk, że popełni jeszcze większy błąd. Może tym razem rozłoży się
wbita połową ciała w marmurową kolumnę w nawie głównej, z drugą połową ciała na zewnątrz, wstrząsaną przedśmiertnymi drgawkami, a większość jej narządów wewnętrznych na zawsze połączy się z kamieniem.
Skoro już pomyślała o tak makabrycznym rozwoju wypadków, była prawie pewna, że tak się właśnie stanie. Nie potrafi wyrzucić z pamięci widoku siebie samej w połowie złączonej z kamieniem i kiedy złoży się „stądtam", „tam" okaże się środkiem kolumny, a ona pozostanie bardziej związana z kościołem niż w czasach, gdy śpiewała w chórze.
Mogła postać jeszcze kilka minut na dachu, aż się uspokoi i odzyska pewność siebie; okazało się jednak, że taka możliwość nie wchodzi w grę. Po trzech, najwyżej czterech sekundach zaczęła się zsuwać.
Może łupkowe płytki były czarne, kiedy kładziono dach, ale równie dobrze mogły być szare, zielone czy różowe. Teraz, w połowie bezdeszczowego lata, dachówki były czarne i gładkie, ponieważ gęste od smogu powietrze pokryło je drobnym pyłem sadzy.
Sadza okazała się drobna jak sproszkowany grafit. Sproszkowany grafit to doskonały smar. Sadza także.
Na szczęście Jilly stała blisko szczytu dachu; dlatego nie zsunęła się od razu na jego skraj i nie runęła na beton, łamiąc wszystkie kości, ani nie nadziała się na sterczący groźnie żelazny
płot, ani nie wpadła w paszcze czyhającej sfory pitbulterierów. Zjechała mniej więcej dziesięć stóp i nagle odzyskała przyczepność, tak gwałtownie, że omal nie poleciała do przodu. Zdołała się jednak utrzymać na nogach.
Potem znów zaczęła się ześlizgiwać. Zjeżdżała po czarnych płytkach do progu skoczni. Szykowała się do skoku. Nabierała prędkości, żeby uzyskać odległość kwalifikacyjną do olimpiady.
Jilly miała na nogach buty sportowe i sama była dość wysportowana, nie umiała się jednak zatrzymać. Choć wymachiwała rękami jak drwal w konkursie obracania nogami bala, z trudem utrzymywała równowagę i nagle jej jedna stopa straciła kontakt z podłożem. Spadała, zdając sobie sprawę, że
grzmotnie w dach kością ogonową. Żałowała, że zamiast chudego tyłka nie ma grubego pupska, ale wszystkie lata odmawiania sobie pączków w końcu się na niej zemściły. Za chwilę otworzy się pod nią przepaść.
Akurat. Nie chciała umierać śmiercią Negatywnie Nastawionej Jackson. Miała dość siły woli, aby samej decydować o swoim przeznaczeniu, zamiast być bierną ofiarą losu.
Cała zupełność wszystkiego, piękna w swej jedenastowymiarowej prostocie, złożyła się na jej rozkaz i Jilly opuściła pokryty sadzą dach, nie kończąc zjazdu w otchłań śmierci.
Читать дальше