Jilly stała jak wmurowana, jakby trzymały ją sięgające głęboko korzenie, uchyliła się od dotyku widma, osłaniając się krwawiącą ręką, ale gdy palce martwej kobiety dotknęły jej dłoni – i poczuła chłodny nacisk – zjawa zniknęła.
– To się stanie dzisiaj – powiedziała żałośnie Jilly. – Niedługo.
– Stanie się? Co? – zapytał Dylan.
W oddali krzyknął jeden z mężczyzn, drugi odpowiedział mu wrzaskiem.
– Zobaczyli nas – powiedział Dylan.
W wielkiej ptaszarni nieba fruwał tylko jeden okaz – jastrząb, który wysoko w górze zataczał koła – a z trawy wokół nich nie poderwały się żadne ptaki, choć Jilly wyraźnie słyszała skrzydła, najpierw cichy trzepot, potem narastający szum.
– Idą na nas – ostrzegł Dylan, nie mówiąc o ptakach, lecz o mordercach.
– Skrzydła – powiedziała Jilly, gdy furkot niewidzialnych gołębi z każdą sekundą przybierał na sile. – Skrzydła.
– Skrzydła – powtórzył Shepherd, dotykając jej zakrwawionej dłoni, którą usiłowała odtrącić martwą kobietę i wciąż trzymała wyciągniętą przed siebie.
Głuchemu łup-łup-łup broni maszynowej, które w tym momencie było rzeczywistością, odpowiedział bardziej metodyczny huk karabinów o dużym zasięgu, który usłyszała tylko Jilly -
strzały padły w innym miejscu i czasie, który miał dopiero nadejść, lecz zbliżał się bardzo szybko.
– Jilly – rzekł Shepherd, a ona wzdrygnęła się, słysząc swoje imię.
Popatrzyła w jego zielone oczy, w których nie było cienia sennego roztargnienia, które nie unikały jej spojrzenia jak dotychczas, ale spoglądały bystro i z głęboką obawą.
– Kościół – powiedział Shepherd. – Kościół – przytaknęła.
– Shep! – popędzał go Dylan, gdy kule zaczęły wyrywać grudki ziemi i młócić trawę na zboczu wzgórza niecałe dwadzieścia stóp pod nimi.
Shepherd O'Conner przeniósł „tu" „tam", złożył słońce, złotą trawę, świszczące kule i rozłożył chłodną przestrzeń o wysokim sklepieniu z oknami, których witraże wyglądały jak ukończone gigantyczne układanki.
Nawa główna hiszpańskiego barokowego kościoła, starej, przestronnej i pięknej budowli – w której odbywały się właśnie jakieś prace remontowe – była pośrodku
zwieńczona długim sklepieniem beczkowym, po bokach sklepieniami krzyżowymi, a przez środek biegła długa kolumnada złożona z masywnych trzydziestostopowych filarów spoczywających na rzeźbionych cokołach.
Tłum zgromadzony w kościele, liczący około trzystu osób, wydawał się bardzo maty w porównaniu z ogromną przestrzenią i rozmiarami elementów architektonicznych. Mimo że wszyscy
mieli na sobie odświętne stroje, nie mogli konkurować z kaskadami wielobarwnego światła padającego na nich przez zachodnie okna.,
Rurowa konstrukcja rusztowania – wzniesionego w celu odnowienia gipsowego fryzu zdobiącego trzy ściany – nie zdołała przysłonić wspaniałego blasku okien jaśniejących jak klejnoty. Wpadające do wnętrza promienie słoneczne przebijały szafirowe, rubinowe, szmaragdowe, ametystowe i żółto-brylantowe szklane kształty, rozrzucając skry światła w połowie nawy głównej i znacząc barwnymi cętkami część przejścia między ławkami.
W czasie odmierzonym dziesięcioma uderzeniami serca Dylan zdążył ogarnąć spojrzeniem cały kościół i poznać tysiące szczegółów jego ornamentów, formy i funkcji. O złożoności architektury baroku świadczył jednak fakt, że mimo wiadomości na temat tysięcy szczegółów Dylan wiedział o tej budowli mniej więcej tyle, ile egiptolog wiedziałby o nowo odkrytej piramidzie, gdyby zbadał tylko jej wierzchołek wysokości sześciu stóp, którego nie przysypały piaski Sahary.
Dokonawszy pobieżnych oględzin kościoła, Dylan opuścił wzrok i dostrzegł małą, może dziewięcioletnią dziewczynkę z warkoczami, zwiedzającą ciemny kąt olbrzymiej nawy głównej, do którego złożył ich Shepherd. Dziecko wstrzymało oddech, wlepiło w nich zaskoczone spojrzenie, zamrugało oczami, a potem odwróciło się i pobiegło do rodziców siedzących w ławce, chcąc ich z pewnością poinformować o przybyciu świętych albo złych czarodziejów.
Choć powietrze pachniało kadzidłem, tak jak w wizjach Jilly, nie słychać było ani muzyki, ani łopotu skrzydeł. Trzystu ludzi rozmawiało przyciszonymi głosami, których szum unosił się pośród kolumn tak lekko jak woń kadzidła.
Większość zgromadzonych siedziała w ławkach w przedniej części kościoła, zwrócona twarzą do prezbiterium. Jeżeli nikt nie był odwrócony i nie rozmawiał z sąsiadem z następnego rzędu, nie mogli zauważyć magicznego złożenia trojga ludzi, ponieważ nikt nie zerwał się z miejsca, by lepiej im się przyjrzeć, ani nie wydał okrzyku zdumienia.
Bliżej nich młodzi ludzie w smokingach prowadzili na miejsca spóźnialskich. Eskorta była zbyt zajęta, a goście zbyt zaaferowani zbliżającą się uroczystością, by zwrócić uwagę na cudowną materializację w odległym zacienionym kącie.
– Ślub – szepnęła Jilly.
– To tutaj?
– To Los Angeles. Mój kościół – powiedziała w oszołomieniu.
– Twój?
– Tu śpiewałam w chórze, kiedy byłam mała.
– Kiedy to się stanie?
– Niedługo – odrzekła.
– A jak?
– Będą strzelać.
– Znowu cholerne karabiny.
– Sześćdziesiąt siedem osób postrzelonych… czterdzieści śmiertelnie.
– Sześćdziesiąt siedem? – powtórzył, wstrząśnięty liczbą ofiar. – Czyli to nie będzie jeden bandyta.
– Więcej niż jeden – szepnęła. – Więcej niż jeden.
– Ilu?
Jej spojrzenie szukało odpowiedzi w kluczach zwartych sklepień biegnących łukiem w stronę nieba, lecz po chwili ześliznęło się po kolumnach z lśniącego marmuru na naturalnej wielkości rzeźby świętych zdobiące ich cokoły.
– Co najmniej dwóch – powiedziała. – Może trzech.
– Shep się boi.
– Wszyscy się boimy, bracie – odparł Dylan, bo w tej chwili nie było go stać na lepsze pocieszenie.
Jilly przyglądała się rodzinie i przyjaciołom państwa młodych, jak gdyby patrząc z tyłu na ich głowy, chciała swoim szóstym zmysłem wydedukować, czy ktoś spośród nich przyszedł tu z zamiarem dokonania mordu.
– Bandyci na pewno nie zostali zaproszeni na ślub – rzekł Dylan.
– Nie… chyba… nie…
Podeszła do wolnych ławek w ostatnim rzędzie, odrywając wzrok od zgromadzonych gości i spoglądając na prezbiterium za odległą balustradą.
Kolumnada oddzielała nawę główną od prezbiterium, podpierając poprzeczne łuki sklepienia. Za kolumnami znajdowało się miejsce dla chóru i ołtarz główny z cyborium i tabernakulum, za którym górował monumentalny, podświetlony od dołu krucyfiks.
Stając obok Jilly, Dylan rzekł:
– Może wejdą dopiero wtedy, kiedy zacznie się uroczystość. Wpadną i otworzą ogień.
– Nie. Już tu są.
Słysząc jej słowa, Dylan poczuł lodowaty chłód na karku. Jilly odwróciła się wolno, lustrując badawczo kościół, szukając.
Organista w prezbiterium uderzył w klawisze i rozległy się pierwsze nuty hymnu powitalnego.
Najwyraźniej robotnicy pracujący przy renowacji gipsowego fryzu zostawili otwarte okna lub drzwi, przez które do wnętrza dostali się dzicy lokatorzy, zajmując górne piętra. Spłoszone gołębie poderwały się ze swojej kryjówki w żebrach sklepień i na rzeźbionych w marmurze głowicach kolumn i sfrunęły w dół nawy głównej. Nie była to ogromna fala, jak przewidywała Jilly, ale zaledwie osiem czy dziesięć, najwyżej tuzin ptaków, które wzbiły się z różnych miejsc kościoła, lecz natychmiast połączyły się w stado i fruwały po tej stronie balustrady.
Читать дальше