– Co? – spytała z niedowierzaniem Jilly. – Chcesz, żebyśmy weszli po tej pieprzonej drabinie?
– Tak.
– To pewna śmierć.
– To strych.
– Strych to pewna śmierć. Ślepy zaułek.
– Wszędzie, gdzie teraz pójdziemy, trafimy na ślepy zaułek. Tylko tutaj możemy dać Shepowi trochę czasu.
– Będą nas szukać na strychu.
– Nie od razu.
– Nie chcę – oświadczyła.
– Jak widzisz, ja też nie skaczę z radości.
– Lód, lód, lód.
– Wchodź pierwsza – powiedział Dylan.
– Dlaczego ja?
– Będziesz mogła namawiać Shepa z góry, kiedy będę go popychał od dołu.
Ogień urwał się, ale echo salw wciąż dzwoniło Dylanowi w uszach.
– Już tu idą.
– Gówno – powiedziała Jilly.
– Na górę.
– Gówno.
– Wchodź.
– Gówno.
– No już, Jilly.
Strych dawał im niewiele możliwości, skazywał na sytuację złapanych w pułapkę szczurów i oferował jedynie ciemność, kurz i pająki, mimo to Jilly wspięła się po po chyłej drabinie, ponieważ strych był jedynym miejscem, w którym mogli się schronić.
Gdy wchodziła na górę, obijała sobie biodra zawieszoną na ramieniu torebką, a ta na moment zahaczyła o długie zawiasy, na których była umocowana drabina. Jilly straciła swego cadillaca coupe deville, cały bagaż, laptop, karierę komika, nawet swego bardzo ważnego partnera – kochanego, uroczego Freda – ale za żadne skarby nie porzuciłaby torebki, bez względu na okoliczności. Miala w niej tylko parę dolarów, cukierki miętowe, chusteczki, szminkę, puder, szczotkę do włosów – nic, co zmieniłoby jej życie, gdyby ją zatrzymała, albo zniszczyło, gdyby ją zgubiła – ale jeśliby w cudowny sposób przeżyła wizytę w domu O'Connerów, skorzystałaby z pierwszej sposobności,
aby poprawić makijaż i uczesać się, ponieważ w tej tragicznej sytuacji perspektywa wolnej chwili, którą można poświęcić wyłącznie swojej urodzie, wydawała się jej nieosiągalnym luksusem, porównywalnym z limuzynami, apartamentem prezydenckim w pięciogwiazdkowym hotelu i kawiorem bieługi.
Poza tym, skoro musiała umrzeć tak młodo z mózgiem pełnym nanomaszyn, właśnie dlatego, że w mózgu miała pełno nanomaszyn, chciała zostawić po sobie jak najpiękniejsze zwłokizakładając, że celny strzał w głowę nie upodobni jej twarzy do portretu pędzla Picassa.
Wspiąwszy się po drabinie, Negatywnie Nastawiona Jackson, krynica pesymizmu, stwierdziła, że strych jest na tyle wysoki, że można się swobodnie wyprostować. Przez kilka osłoniętych otworów pod okapem do wnętrza ich wysokiej reduty przenikało światło słoneczne, lecz zbyt skąpe, by wygnać zalegające w kątach cienie. W przestrzeni zamkniętej pomiędzy krokwiami z surowego drewna, ścianami z desek i podłogą z dykty znajdowało się ze czterdzieści kartonowych pudeł, trzy stare kufry, przeróżne rupiecie i sporo wolnego miejsca.
W gorącym i suchym powietrzu wyczuwało się ulotną woń staroświeckiej smoły, którą pokrywano dach, oraz silny zapach niezliczonych odmian kurzu. Tu i ówdzie z pochyłych płaszczyzn dachu zwieszało się kilka kokonów; woreczki owadziej produkcji nieznacznie fosforyzowały w mroku. Bliżej Jilly, tuż nad jej głową, między krokwiami rozpinała się kunsztowna pajęczyna; choć jej budowniczy albo zginął, albo wyruszył w podróż, jego sieć zdobiły cztery ćmy – szare skrzydła miały rozpostarte jak wspomnienie ostatniego lotu, a po ciałach wyssanych przez pająka pozostały tylko puste skorupki.
– Koniec z nami – mruknęła, odwracając się do otwartej klapy. Przyklęknęła i spojrzała w dół drabiny.
Shep wszedł na dolny szczebel, trzymając się oburącz jednego z górnych. Miał opuszczoną głowę, jak gdyby była to jakaś drabina modlitewna, i sprawiał wrażenie, że nie ma ochoty wspinać się wyżej.
Dylan zerkał przez otwarte drzwi garderoby do pokoju, niewątpliwie spodziewając się ujrzeć ludzi na dachu werandy za oknami.
– Lód – powiedział Shep.
– Namów go, żeby wszedł na górę – zwrócił się Dylan do Jilly.
– A jak wybuchnie pożar?
– To cholernie słaba namowa.
– Lód.
– Cały strych to beczka prochu. A jak wybuchnie pożar?
– A jak biegun magnetyczny Ziemi zmieni położenie? – spytał drwiąco.
– Na tę okoliczność akurat mam plan działania. Nie możesz go wepchnąć?
– Mogę go trochę zachęcić, ale nie da się człowieka wepchnąć na górę po drabinie.
– Przecież to nie jest wbrew prawom fizyki.
– Inżynier się znalazł.
– Lód.
– Mam tu masę lodu, skarbie – skfiamała Jilly. – Popchnij go, Dylan.
– Staram się.
– Lód.
– Mnóstwo lodu, Shep. Wejdź tu do mnie.
Shep nawet nie ruszył ręką. Tkwił w miejscu uparcie uczepiony drabiny.
Jilly nie widziała twarzy Shepherda, tylko czubek jego pochylonej głowy.
Dylan uniósł prawą stopę brata i postawił na następnym szczeblu.
– Lód.
Wciąż mając przed oczyma martwe ćmy i czując ogarniającą ją desperację, Jilly porzuciła próby nakłonienia Shepa do wejścia na strych i postanowiła przemówić do niego, zamieniając jego monolog o lodzie w dialog.
– Lód – powiedział.
– Zamarznięta woda – odrzekła.
Dylan postawił lewą stopę Shepherda na szczeblu, na który przed chwilą przesunął prawą, lecz ręce Shepa pozostały w tym samym miejscu.
– Lód.
– Deszcz ze śniegiem – powiedziała Jilly.
W głębi domu, na parterze, ktoś kopnął drzwi. Zważywszy na fakt, że po salwach z broni maszynowej drzwi wejściowe musiały zmienić się w pyfi lub ażurowe zasłonki z drzazg, jedyne drzwi, które trzeba było otwierać kopniakiem, znajdowafiy się prawdopodobnie wewnątrz domu. Zaczęło się przeszukanie.
– Lód.
– Grad.
– Lód.
– Kra – odparła Jilly.
Na dole rozległ się kolejny łomot: ten wstrząsnął całym domem, aż podłoga pod kolanami Jilly zadygotała.
Dylan zamknął drzwi garderoby i nowa sytuacja mogła ich zdecydowanie szybciej przyprawić o klaustrofobię.
– Lód.
– Lodowiec.
Kiedy Jilly już się wydawało, że Shepherd za moment odpowie, skończyły się jej synonimy i określenia form lodu. Postanowiła zmienić zasady gry, odpowiadając słowami oznacza jącymi rzeczy, które mają związek z lodem, jak gdyby usiłowała naprowadzić Shepherda na właściwą myśl.
– Lód – powiedział Shep.
– Góra lodowa – odrzekła.
– Lód.
– Kostka lodu.
Od rozmowy o lodzie na strychu robiło się coraz bardziej gorąco. Zdawało się, że kurz na krokwiach, podłodze i unoszący się powietrzu zaraz buchnie płomieniem.
– Lód.
– Lodowisko.
– Lód.
– Łyżwiarz.
– Lód.
– Hokej. Powinieneś się wstydzić, skarbie. Przydzieliłeś sobie łatwiejszą rolę w zabawie i ciągle powtarzasz to samo słowo. Shepherd uniósł głowę. Patrzył teraz na szczebel, na którym zaciskał dłonie.
Z dołu dochodziły następne huki i łomoty, szczeknęła nerwowa seria z karabinu.
– Lód.
– Lody na patyku. Shep, bawiłoby cię układanie łamigłówki z jednego kawałka?
– Lód.
– Szpikulec do lodu.
– Lód.
– Szczypce do lodu.
Kiedy podsuwała mu nowe słowa, „lód" przestał już odbijać się rykoszetem w jego głowie. W twarzy Shepa zaszła subtelna zmiana, jakby złagodniała, co świadczyło, że obsesja powoli ustępuje. Jilly była prawie pewna, że tak jest naprawdę.
– Lód.
– Kubełek na lód.
Читать дальше