– Lód.
– Epoka lodowcowa. Wiesz co, skarbie? Chociaż mam trudniejszą rolę w tej zabawie, to o wiele fajniejsze niż słuchanie synonimów „odchodów".
Na jego ustach zadrgał słaby uśmiech, ale niemal w tej samej chwili zniknął jak zdmuchnięty nerwowym oddechem.
– Lód.
– Zamrażalnik.
Shepherd przesunął w górę prawą rękę i chwycił następny szczebel. Potem wyciągnął lewą dłoń. Złapał się jeszcze wyższego szczebla.
– Lód.
– Worek z lodem.
Shepherd bez pomocy brata wprawił w ruch stopy.
Na dole zadzwonił dzwonek do drzwi. Nawet w oddziale zawodowych morderców musiał się trafić jakiś przygłupi dowcipniś.
– Lód.
– Lodówka.
Shepherd wspinał się coraz wyżej.
– Lód.
– Rewia na lodzie.
– Lód.
– Gołoledź.
– Lód.
– Mrożona herbata, czekan, lodołamacz, dostawca lodu, chłodnia, woda z lodem-powiedziała Jilly i z ostatnimi słowami Shep pokonał najwyższe szczeble i znalazł się na strychu.
Pomogła mu zejść z drabiny i odsunęła go od wejścia w podłodze. Przytuliła go, mówiąc mu, że był wspaniały, a Shep nie opierał się, choć zapytał:
– Gdzie jest lód?
Dylan zgasił światło w garderobie i w ciemności szybko wszedł po drabinie.
– Dobra robota, Jackson.
– De nada , O'Conner.
Klęcząc w mroku, Dylan złożył harmonijkową drabinę i po cichu zamocował ją z powrotem do klapy, którą zaraz potem zamknął.
– Jeżeli jeszcze ich nie ma na górze, to zaraz będą- szepnął.
– Zabierz Shepa do południowo-zachodniego rogu, za tamte kartony.
– Gdzie jest lód? – zapytał trochę za gfiośno Shepherd.
Jilly uciszyła go i poprowadziła przez zasnuty cieniem strych. Shep nie był aż tak wysoki, by trącać czołem najniższe krokwie, lecz jego starszy brat będzie musiał uważać.
Na dole banda wandali wpadła z hałasem do następnego pokoju.
Jeden z nich wrzasnąfi coś niezrozumiale. Drugi odpowiedział mu wrzaskiem, dodając przekleństwo, a ktoś ryknął śmiechem. W ich głosach pobrzmiewała arogancja, pewność siebie i bezczelność, dlatego Jilly odniosła wrażenie, że to nie ludzie, ale nieokreślone kształty, które ścigają człowieka w sennych koszmarach, biegając czasem na dwóch, czasem na czterech nogach, to wyjąc ludzkim głosem, to znów ujadając jak dzikie bestie.
Zastanawiała się, kiedy przyjadą gliny. Jeżeli w ogóle przyjadą. Dylan mówifi, że do najbliższego miasta jest wiele mil. Najbliższy sąsiad mieszkał pół mili na południe stąd. Ktoś jednak musiał słyszeć strzały.
Jasne, że szturm rozpoczął się najwyżej pięć, może sześć minut temu, i żadna wiejska policja nie zareaguje na sygnał z tak daleka w czasie krótszym niż pięć minut, choć prawdopodobnie potrwa to co najmniej dziesięć minut.
– Gdzie jest lód? – spytał Shepherd tak samo gfiośno jak poprzednio.
Zamiast znów go uciszyć, Jilly odpowiedziała półgłosem w nadziei, że chłopak pójdzie za jej przykładem:
– W lodówce, kochanie. Tam jest lód.
Jilly zachęciła Shepa, aby usiadfi na zakurzonej podłodze za stertą kartonów w południowo-zachodnim rogu.
W smudze dziennego światła wpadającego przez przysłonięte otwory wentylacyjne widać było zwłoki dawno padfiego ptaka – prawdopodobnie wróbla – z którego zostały tylko cieniutkie kości. Pod szkieletem spoczywało kilka piórek, których przeciągi nie poniosły do innych kątów strychu.
Ptak musiał się tu zakraść pewnego chłodnego dnia przez jakąś szczelinę w okapie, a potem nie mógł się wydostać. Pewnie złamafi skrzydło, tłukąc o krokwie, i głodny, i wyczerpany czekał na śmierć, siedząc przy otworze, przez który widział niebo.
– Gdzie jest lód? – zapytał Shepherd, tym razem ściszając głos do szeptu.
Jilly zaniepokoifia się, że Shep wchodząc po drabinie, wcale nie opuścił do końca swego lodowego kąta albo właśnie do niego wraca, toteż zaczęła nową grę, usiłując wciągnąć go w dialog.
– Lód jest w margaricie, prawda, skarbie? Pływa i powoli się rozpuszcza. Rany, ale bym się napiła margarity.
– Gdzie jest lód?
– Lód może być w lodówce turystycznej.
– Gdzie jest lód?
– Lód może być w Nowej Anglii na Boże Narodzenie. Lód i śnieg.
Poruszając się nadzwyczaj zręcznie i cicho jak na swój wzrost, Dylan wyłonifi się z głębszych ciemności spowijających środkową część strychu i wyszedł w smugę światła padającego na martwego ptaka i rozjaśniającego odrobinę ich kryjówkę, po czym usiadł obok brata.
– Ciągle lód? – spytał ze zmartwioną miną.
– Chyba nareszcie zaczyna sensownie odpowiadać – odparła Jilly nie do końca o tym przekonana.
– Gdzie jest lód? – wyszeptał Shep.
– Mnóstwo lodu jest na lodowisku.
– Gdzie jest lód?
– W lodówce nie ma nic innego.
W drzwi na piętrze załomotały kopnięcia. Ciszę w pokojach wypełnifiy brzęk i łoskot.
Szepcząc jeszcze ciszej, Shepherd zapytafi:
– Gdzie jest lód?
– Widzę szampana w srebrnym kubełku – odrzekła Jilly, dostosowując się do tonu jego głosu. – Butelka tkwi w pokruszonym lodzie.
– Gdzie jest lód?
– Na biegunie północnym jest dużo lodu.
– Ach – rzekfi Shepherd i przez chwilę nie powiedział nic więcej.
Jilly nasłuchiwała w napięciu głosów na dole, które odezwały się, gdy tylko ucichły hałasy zaciekfiych poszukiwań. Równie wyraźnie mogli rozmawiać zmumifikowani konspiratorzy w sarkofagu ukrytym w głębi piramidy, mówiąc przez spowijające ich bandaże. Jilly nie rozumiała ani słowa.
– Ach. – Shep westchnął.
– Musimy się stąd ruszyć, bracie – rzekfi Dylan. – Już dawno powinniśmy się złożyć.
W domu nagle zapadla cisza, a po uplywie pół minuty niepokojąca martwota stala się bardziej zlowieszcza niż wszystko, co zdarzylo się dotąd.
– Bracie – powiedzial Dylan, lecz przestal go prosić, jak gdyby wyczuł, że Shep lepiej zareaguje na ciszę i bezruch niż na dalsze naciski.
Oczyma duszy Jilly zobaczyla kuchenny zegar, uśmiechniętą świnkę, na której brzuchu wskazówka sekundnika przesuwala się po kolejnych cyfrach.
Nawet wspomnienie tego uśmiechu wydawało się nieprzyjemne, więc odsunęła od siebie obraz świnki, ale w tej samej chwili ujrzala mimo woli minutnik, za pomocą którego Shep odmierzal czas kąpieli pod prysznicem. Obraz ten wstrząsnąl nią bardziej niż widok świnki, ponieważ minutnik do zludzenia przypominal licznik bomby zegarowej.
Bandyci na dole otworzyli ogień, celując w sufit, a z podlogi strychu trysnęly gejzery kul.
Bandyci zaczęli zbliżać się do siebie od przeciwleglych końców domu, strzelali w górę pociskami dużego kalibru, które wbijaly się w sufit korytarza na piętrze. Kule pru ly dyktę podlogi strychu, wyrzucając w górę odlamki drewna, ustanowily strefę śmierci szerokości sześciu stóp i dlugości calego piętra i wpuścily z dolu wąskie smugi bladego światla. Niektóre pociski bombardowaly krokwie, inne przebijaly dach, wycinając z błękitu nieba gwiazdy w ciemnym sklepieniu sufitu strychu.
Jilly zrozumiala, dlaczego Dylan chcial, żeby usiedli w rogu, przywierając plecami do zewnętrznej ściany. Wzdluż obrzeża konstrukcja między nimi a piętrem byla zapewne gęstsza i mogla zatrzymać przynajmniej niektóre z pocisków wnikających w podlogę strychu.
Siedziala z wyprostowanymi nogami, więc szybko podciągnęla je pod brodę, aby stanowić jak najmniejszy cel, choć i tak za duży.
Читать дальше