– To było kapitalne.
– Kapitalne? – Pokręcił przecząco głową. – To było podłe. – Nie. Nie rób sobie wyrzutów.
– Ale jednak było podłe. Nie cierpię tego, chociaż kiedy trzeba, umiem to robić całkiem nieźle.
– Trzeba go było przekonać – odparła. – I to szybko.
– Nie szukaj dla mnie usprawiedliwień. Może mi się spodobać i sam ich zacznę szukać.
– Nie do twarzy ci z tym ponuractwem, O'Conner. Bardziej podobałeś mi się jako irracjonalny optymista.
Uśmiechnął się.
– Ja też się sobie bardziej podobałem.
Połknęła ostatni kęs kanapki z wędliną i sałatą, popiła łykiem coorsa, a potem westchnęła i powiedziała:
– Nanomaszyny, nanokomputery… jeżeli to małe cholerstwo poprawia mi teraz inteligencję, dlaczego ciągle nie potrafię ogarnąć rozumem tego wszystkiego?
– Niekoniecznie poprawiają nam inteligencję. Po prostu nas zmieniają. Nie zawsze na lepsze. A właśnie, Proctor uznał, że niezręcznie mówić o nanomaszynach sterowanych przez nanokomputery, więc wymyślił nowe słowo na określenie połączenia tych dwóch rzeczy. Nanoboty. Kombinacja „nano" i „robota".
– Śliczna nazwa wcale nie sprawia, że są mniej straszne. – Jilly zmarszczyła brwi i potarła kark, jak gdyby poczuła chłód. – Znowu deja vu. Nanoboty. Coś mi świta. Wtedy w pokoju mówiłeś, jakbyś się spodziewał, że coś o tym wiem. Dlaczego?
– Ten tekst, który miałaś przeczytać z ekranu, a który ci streściłem… to był zapis godzinnego wywiadu, którego Proctor udzielił w twoim ulubionym programie radiowym.
– U Parisha Lanterna?
– W ciągu pięciu lat Proctor był jego gościem trzy razy, trzeci raz przez dwie godziny. Czyli mogłaś go raz słyszeć.
Jilly zamyśliła się na moment nad nową okolicznością, ale płynące z niej wnioski nie wzbudziły jej entuzjazmu.
– Może już lepiej zacznę się martwić przemieszczaniem bieguna magnetycznego Ziemi i pijawkami mózgowymi z innej rzeczywistości.
Z ulicy zjechał na parking jakiś samochód i przemknął obok restauracji z tak nierozsądną prędkością, że ryk silnika i błysk za oknem zwróciły uwagę Dylana. Czarny chevrolet suburban. Na dachu nad przednią szybą miał zamontowane cztery reflektory, które nie należały do standardowego wyposażenia suburbanów. Jilly też zauważyła samochód.
– Nie. Jak mogli nas znaleźć?
– Może po tym, co zdarzyło się w Safford, powinniśmy jeszcze raz zmienić tablice.
Czarne auto zatrzymało się przed biurem motelu, tuż obok restauracji.
– Może ten szczurek na stacji, Skipper, zaczął coś podejrzewać.
– Jest setka takich „być może".
Dylan siedział twarzą do motelu, lecz Jilly miała miejsce akcji za plecami. Albo część miejsca akcji. Pokazała, stukając palcem w szybę.
– Dylan. Po drugiej stronie ulicy.
Przez przyciemnione okno i drżące od gorąca powietrze, które unosiło się ze spieczonej jezdni, Dylan ujrzał drugiego czarnego chevroleta przed motelem naprzeciwko.
Przełykając ostatni kęs lunchu, Shep powiedział:
– Ciasto.
Ze swojego miejsca, nawet gdyby przycisnął twarz do szyby, Dylan nie mógł zobaczyć całego chevroleta, który zaparkował koło recepcji. Połowa samochodu znajdowała się jednak w jego polu widzenia i ujrzał dwóch mężczyzn, którzy wysiedli od strony kierowcy. Ubrani w lekkie, jasne stroje, odpowiednie do pogody w miasteczku na pustyni, wyglądali jak golfiści zmierzający na popołudniową partię: niezwykle wysocy golfiści, niezwykle wysocy i groźnie wyglądający golfiści.
– Proszę – przypomniał sobie Shep. – Proszę o ciasto.
3 0 Dylan przyzwyczaił się, że jest jedną z najwyższych osób prawie w każdym gronie, ale dwaj drągale, którzy wysiedli z chevroleta, wyglądali, jakby spędzili ranek na rodeo, wyrzucając w powietrze kowbojów i biorąc ich na rogi. Zniknęli za samochodem, kierując się w stronę biura.
– Chodźmy – rzucił krótko Dylan, wysunął się z boksu i wstał.
Jilly zerwała się natychmiast, ale Shep nawet się nie ruszył. Z pochyloną głową, wpatrując się w pusty talerz, powiedział: – Proszę o ciasto.
Gdyby nawet podano mu trójkątny kawałek zamiast kwadratowego, jeden zaokrąglony koniec ciasta można było łatwo spłaszczyć. Poza tym trójkąt był odpowiednio kanciasty, bez krzywizn, zdecydowanie niekształtowy. Shep uwielbiał ciasto.
– Zjemy ciasto – skłamał Dylan. – Ale najpierw pójdziemy do toalety, bracie.
– Siku? – spytał Shep.
– Siku – potwierdził cicho Dylan, chcąc uniknąć robienia sceny w restauracji.
– Shep nie musi siku.
Ze względu na przepisy przeciwpożarowe i konieczność przyjmowania dostaw restauracja na pewno miała tylne wyjście; aby tam jednak dotrzeć, na pewno musieliby przejść przez kuchnię, co spowodowałoby za dużo zamieszania, nawet gdyby im pozwolono skorzystać z tej drogi. Nie śmieli wyjść frontowymi drzwiami z obawy, że zauważą ich pseudogolfiści. Pozostała im tylko jedna droga.
– Możliwe, że przez pewien czas nie będziesz miał okazji. Lepiej chodźmy teraz – wyjaśnił Dylan.
– Nie chcę siku. Zjawiła się kelnerka. – Podać coś jeszcze?
– Ciasto – powiedział Shep.
– Moglibyśmy zobaczyć listę deserów w menu? – zapytał Dylan.
– Ciasto.
– Myślałam, że już państwo wychodzą.
– Idziemy tylko do toalety – zapewniła ją Jilly. Gdy kelnerka zmarszczyła brwi, Jilly dodała: – Osobno.
Wyciągając bloczek z kieszeni fartucha, kelnerka oznajmiła: – Mamy świetne ciasta. -Z pieczołowicie ułożonej i upiętej rudej fryzury wydobyła ołówek. – Kokosowe, torcik szwarcwaldzki, cytrynowe i cytrynowo-orzechowe.
– Nie chcemy zamawiać ciasta dla wszystkich – odrzekł Dylan. – Chcielibyśmy dostać menu.
– Ciasto – powiedział Shepherd.
Gdy kelnerka oddaliła się, żeby przynieść im menu, Dylan powiedział:
– Chodź, Shep.
– Ciasto. Kokosowe… – Najpierw siku, Shep.
– …torcik szwarcwaldzki…
Mężczyźni z czarnego chevroleta byli już pewnie w recepcji. -…cytrynowe…
Jeżeli mieli przy sobie jakieś dokumenty policyjne, pokazują je już recepcjoniście.
– …i cytrynowo-orzechowe.
Jeżeli nie mieli dokumentów, postarają się uzyskać żądane informacje metodą zastraszenia.
– Jak nie zrobisz siku – półgłosem poinformował Shepa Dylan – nie będzie ciasta.
Oblizując wargi na myśl o cieście, Shep rozważał ultimatum. – Dylan – powiedziała cicho, lecz z widocznym przejęciem Jilly. – Okno.
Spod motelu naprzeciwko nadjechał drugi czarny chevrolet suburban. Zaparkował za pierwszym, który stał przed recepcją obok restauracji.
Dylan nie chciał chwytać brata za rękę i siłą wyciągać go z boksu, chyba że nie miałby już absolutnie żadnego wyboru. Gdyby to zrobił, prawdopodobnie chłopak poszedłby za nim, choć niekoniecznie byłby skłonny do współpracy. Nie stawiałby
zaciętego oporu, ale gdy się uparł, potrafił tkwić w miejscu jak zaklinowana ośmiornica.
Kelnerka wzięła menu ze swojego stanowiska i ruszyła w drogę powrotną do ich boksu.
– Bez siku nie będzie ciasta? – zapytał Shepherd. – Bez siku nie będzie ciasta.
– Najpierw siku, potem ciasto? – upewnił się Shep. – Najpierw siku, potem ciasto – przytaknął Dylan. Shepherd wysunął się z boksu.
Kiedy wstał, przyszła kelnerka, położyła menu na stole i spytała:
– Podać kawę?
Dylan zobaczył, jak otwierają się drzwi wejściowe. Od szklanej tafli odbiło się jaskrawe światło słońca, a z miejsca, gdzie stał, z boku, nie mógł zobaczyć, kto wchodzi, dopóki gość nie znalazł się w środku.
Читать дальше