Obiektywnie czas przejścia mógł wynosić zero; być może przemieścili się stąd tam w mgnieniu oka, jednak według subiektywnej oceny Jilly trwało to trzy lub cztery sekundy. Gumowe podeszwy jej sportowych butów ześliznęły się z dywanu, a potem przejechały kilka cali po betonie i stwierdziła, że stoi z Dylanem i Shepherdem przed drzwiami restauracji.
Shepherd złożył ich z powrotem do restauracji w Safford, gdzie zeszłego wieczoru jedli kolację. Jilly pomyślała, że źle się stało, bo to właśnie w Safford Dylan poznał starego kowboja, Bena Tannera, z jego dawno zaginioną wnuczką, a na domiar złego na tutejszym parkingu spuścił solidne lanie Lucasowi Crockerowi, po czym zadzwonił na policję z informacją, że Crocker trzyma swoją matkę, Noreen, skutą łańcuchami w piwnicy. Gdyby nawet w restauracji nie było o tej porze żadnej z osób, które pracowały wczoraj na wieczornej zmianie, ktoś mógłby rozpoznać Dylana na podstawie opisu, a co najmniej jeden gliniarz wróciłby dziś obejrzeć miejsce zdarzenia w dziennym świetle.
Po chwili zorientowała się, że jest w błędzie. Wcale nie byli w Safford. Lokal wyglądał podobnie jak tamten, ponieważ obydwa zbudowano w tym samym pozbawionym polotu, lecz tradycyjnym stylu architektonicznym typowym dla restauracji motelowych na całym Zachodzie: miał szerokie zadaszenie osłaniające duże okna przed pustynnym słońcem i niskie ściany z kamiennych płyt pod oknami, a przed wejściem stały wyłożone takimi samymi płytami klomby, w których rośliny walczyły o przetrwanie w upale.
Był to bar sąsiadujący z motelem, z którego właśnie zniknęli, aby się tu złożyć. Z południowej strony znajdowała się recepcja, a za nią ciągnęło się osłonięte przejście prowadzące przez długie skrzydło pokoi, z których przedostatni należał do nich. Shepherd złożył ich na odległość czterystu czy pięciuset stóp.
– Shep jest głodny.
Jilly obejrzała się prawie pewna, że zobaczy otwartą bramę podobną do tamtej ze wzgórza w Kalifornii, którą znała z opisu Dylana, tyle że ta nie powinna przedstawiać widoku łazienki motelowej, lecz pustą sypialnię, którą opuścili parę chwil temu. Najwyraźniej jednak tym razem Shepherd natychmiast zamknął bramę, bo za nimi lśnił w ostrym słońcu południa tylko asfalt parkingu.
Dwadzieścia stóp od nich z pikapa wyposażonego w uchwyt na strzelbę wysiadał młody człowiek w ubraniu roboczym i sfatygowanym kowbojskim kapeluszu. Spojrzał na nich ze zdumieniem, ale nie wykrzyknął oskarżycielskim tonem „Teleporterzy" ani „Proctorianie", ani nic podobnego. Wydawał się jedynie lekko zdziwiony, że nie zauważył ich wcześniej.
Żaden z mknących ulicą samochodów nie wjechał na krawężnik, nie roztrzaskał się o słup ani nie walnął w kufer auta jadącego z przodu. Sądząc po reakcji kierowców, żaden nie widział, jak troje ludzi zmaterializowało się nie wiadomo skąd.
Nikt w barze nie rzucił się do okna, co znaczyło, że nikt zapewne nie patrzył w stronę wejścia, gdy Jilly, Dylan i Shepherd zamienili dywan w pokoju na beton chodnika przed drzwiami restauracji.
Dylan rozejrzał się, niewątpliwie dochodząc do tych samych wniosków co Jilly, a gdy popatrzył jej w oczy, powiedział:
– W sumie wolałbym jednak przyjść tu pieszo.
– Do diabła, ja bym nawet wolała, żeby mnie przywleczono końmi.
– Zdawało mi się, że doszliśmy do porozumienia w tej sprawie, bracie – zwrócił się Dylan do Shepa.
– Cheez-ity.
Mijając ich, młody mężczyzna z pikapa dotknął ronda kapelusza.
– Siemacie, ludzie.
– Po czym wszedł do baru.
– Bracie, to nie może wejść ci w nawyk.
– Shep jest głodny.
– Wiem, to moja wina, powinienem zaprowadzić cię na śniadanie, gdy tylko wyszedłeś spod prysznica. Ale nie możesz składać się do restauracji, kiedy tylko będziesz miał ochotę. Tak nie wolno, Shep. Naprawdę nie wolno. To bardzo niegrzeczne.
Zgarbiony, ze spuszczoną głową i nie mówiąc ani słowa, Shep wyglądał żałośniej niż basset. Widać było, że reprymenda brata wzbudziła w nim ogromne poczucie winy.
Jilly zapragnęła go przytulić. Bała się jednak, że Shep złoży ich dwoje do lepszej restauracji, zostawiając tu Dylana, a ona nie wzięła ze sobą torebki.
Współczuła też Dylanowi. Aby wyjaśnić bratu wszystkie zawiłości sytuacji i skutecznie przekonać go, że publiczne dokonywanie cudu składania stąd tam może ich narazić na poważne niebezpieczeństwo, musiał skłonić Shepherda do takiego kontaktu i skupienia uwagi, które zdawały się przerastać jego możliwości.
Dlatego Dylan postanowił niczego nie wyjaśniać. Spróbował otwarcie i stanowczo oznajmić mu, że powinien się wstydzić, gdy ktoś zobaczy go w trakcie składania.
– Shep – zaczął Dylan. – Nie poszedłbyś chyba załatwić się publicznie, prawda?
Shepherd nie odpowiedział.
– Prawda? Nie nasilałbyś na chodnik, gdzie wszyscy mogliby cię widzieć. Prawda? Zaczynam myśleć, że jednak potrafiłbyś to zrobić.
Shepherd skulił się na myśl, że mógłby zrobić sobie toaletę w miejscu publicznym, mimo to nie zaczął się bronić przed tym oskarżeniem. Z nosa skapnęła mu kropelka potu, znacząc ciemną plamkę na chodniku u jego stóp.
– Czy mam uważać to milczenie za potwierdzenie? Naprawdę ulżyłbyś sobie tu, na chodniku? Taki jesteś, Shep? Takie masz zwyczaje?
Zważywszy na patologiczną nieśmiałość Shepherda i jego obsesję czystości, Jilly doszła do wniosku, że chłopak wolałby
raczej zwinąć się w kłębek na jezdni w palącym słońcu i umrzeć z odwodnienia, niż załatwić publicznie swoje potrzeby.
– Shep – ciągnął nieubłaganie Dylan. – Jeżeli nie możesz mi odpowiedzieć, muszę przyjąć, że wysikałbyś się publicznie, że wysikałbyś się wszędzie tam, gdzie miałbyś ochotę.
Shepherd przestępował z nogi na nogę. Kolejna kropla potu spłynęła mu z nosa. Było wprawdzie gorąco, ale on najwyraźniej pocił się ze zdenerwowania.
– Przechodziłaby tędy jakaś mila staruszka, a ty mógłbyś obsikać jej buty – rzekł Dylan. – Shep, naprawdę muszę się martwić takimi rzeczami? Shep? Shep, powiedz coś.
Po niemal szesnastu godzinach intensywnej znajomości z braćmi O'Connerami Jilly rozumiała, że czasem Dylan musi drążyć sprawę z wytrwałością, a nawet uporem, aby skupić na sobie uwagę Shepherda i osiągnąć pożądany efekt. Jego podziwu godna nieustępliwość mogła jednak czasem sprawiać nieprzyjemne wrażenie, że umyślnie męczy autystycznego brata, a nawet złośliwie się nad nim znęca.
– Przechodziłaby tędy jakaś miła staruszka z księdzem i zanim zorientowałbym się, o co chodzi, ty obsikałbyś im buty. Masz zamiar to zrobić, Shep? Naprawdę, bracie? Chcesz teraz to zrobić?
Obserwując zachowanie Dylana, można było zauważyć, że poddając brata tej torturze, cierpi nie mniej od niego. Jego glos zabrzmiał bardziej ostro i natarczywie, a twarz ściągnęła się nie w grymasie zniecierpliwienia czy gniewu, ale bólu. Jego oczy wyrażały szczery żal i udrękę.
– Naprawdę, Shep? Nagle postanowiłeś robić brzydkie i wstrętne rzeczy? Tak, Shep? Naprawdę, Shep? Shepherd, naprawdę?
– N-nie – odezwał w końcu Shep.
– Co powiedziałeś? Shep, czyżbyś powiedział „nie"?
– Nie. Shep powiedział „nie".
– Nie zaczniesz sikać staruszkom na buty?
– Nie.
– Nie będziesz robić publicznie wstrętnych rzeczy?
– Nie.
– Cieszę się, Shep. Bo zawsze uważałem cię za dobre dziecko, zawsze byleś bardzo grzeczny. Cieszę się, że dalej chcesz być grzeczny. Bardzo byś mnie zranił, gdybyś nagle zaczął źle się zachowywać. Wielu ludzi czuje się urażonych, kiedy widzą, jak składasz jedno miejsce w drugie. To ich razi, tak samo jakbyś obsikał im buty.
Читать дальше