– „Nano" w jednostce miary oznacza jedną miliardową – wyjaśnił Dylan. – Nanosekunda to jedna miliardowa sekundy. W tym wypadku oznacza jednak „bardzo mały, drobny". Nanotechnologia – czyli maleńkie urządzenia, tak maleńkie, że nie widać ich gołym okiem.
Jilly zaczęła nad tym rozmyślać, ale koncepcja nanotechnologii nie była wdzięcznym tematem.
– Za małe, żeby je można zobaczyć? To z czego są zrobione takie maszyny?
Patrzył na nią wyczekująco.
– Na pewno z niczym ci się to nie kojarzy?
– A powinno?
– Niewykluczone – odparł tajemniczo. – W każdym razie takie nanomaszyny buduje się z paru atomów.
– Kto je buduje – elfy, duszki?
– Jakieś dziesięć lat temu pokazywano w telewizyjnych wiadomościach logo IBM, które badacze firmy ułożyli zaledwie z pięćdziesięciu czy sześćdziesięciu atomów. Połączyli atomy ze sobą i unieruchomili, wyczarowując z nich trzy literki.
– Czekaj, pamiętam. Byłam chyba w dziesiątej klasie. Nauczyciel pokazywał nam takie zdjęcie.
– Zrobiono fotografię aparatem podłączonym do silnego mikroskopu elektronowego.
– Ale to był przecież tylko maleńki napis, a nie maszyna – zaprotestowała Jilly. – Do niczego nie służył.
– Zgadza się, ale od tego czasu armia badaczy wsparta wielkimi funduszami pracuje nad projektami nanomaszyn, które będą działać. Maszyn, które już działają.
– Tycich maszyn dla duszków.
– Jeśli chcesz o nich myśleć w ten sposób, to w porządku. – Dlaczego?
– Kiedy udoskonali się te mikromaszyny, otworzą się niewiarygodnie wielkie, nieskończone możliwości ich wykorzystania, zwłaszcza w medycynie.
Jilly próbowała sobie wyobrazić przynajmniej jedną z możliwości wykorzystania tycich maszyn wykonujących tycie zadania. Westchnęła.
– Spędziłam za dużo czasu na pisaniu dowcipów, opowiadaniu dowcipów i podkradaniu dowcipów innym. Teraz sama czuję się, jakby mi ktoś zrobił dowcip. Co to za możliwości?
Dylan wskazał ekran laptopa.
– Ściągnąłem wywiad, którego Proctor udzielił kilka lat temu. Słownictwo dość przystępne dla laika. Nawet ja zrozumiałem. – Możesz mi streścić?
– W porządku. Po pierwsze, parę możliwych zastosowań. Wyobraź sobie maszynę mniejszą niż komórka krwi, zbudowaną z paru atomów, ale taką, która umie rozpoznać płytkę miażdżycową na ścianach naczyń krwionośnych i potrafi ją bezpiecznie usunąć metodą mechaniczną. Wchodzi w interakcję biologiczną, ale składa się z obojętnych biologicznie atomów, więc jej obecność nie zaalarmuje twojego układu odpornościowego. A teraz wyobraź sobie, że dostajesz zastrzyk z setkami tysięcy takich nanomaszyn, a może nawet milionami. – Milionami?
Dylan wzruszył ramionami.
– W kilku centymetrach sześciennych na przykład glukozy zmieściłoby się parę milionów. Strzykawka byłaby mniejsza od tej, którą miał Proctor.
– Ciarki chodzą po plecach.
– Przypuszczam, że kiedy powstały pierwsze szczepionki, ludziom ciarki chodziły po plecach na myśl o tym, że będą im wstrzykiwać martwe zarazki, żeby stali się odporni na żywe.
– Mimo wszystko nadal mi się to nie podoba.
– W każdym razie miliony nanomaszyn będą bez końca krążyć po twoim ciele, szukając płytek miażdżycowych i delikatnie je zdrapując, tak że twój układ krwionośny będzie czysty jak łza. Ta wiadomość zrobiła na Jilly wrażenie.
– Jeśli to kiedyś wejdzie na rynek, to koniec z poczuciem winy po zjedzeniu cheeseburgera. Wiesz co? Zaczyna mi się coś kojarzyć.
– Nic dziwnego.
– Ale czemu ma mi się kojarzyć?
Zamiast odpowiedzieć na pytanie, Dylan rzekł:
– Nanomaszyny mogłyby wykrywać i eliminować kolonie komórek nowotworowych, zanim guz osiągnie wielkość główki szpilki.
– Trudno dostrzec w tym jakieś złe strony – odparła Jilly. – Ale wiemy, że na pewno jest jedna. Dlaczego jesteś taki tajemniczy? Czemu uważasz, że to powinno mi się z czymś kojarzyć?
Stojący w kącie Shep powiedział: – Tutam.
– Niech to szlag! – Dylan zerwał się gwałtownie z miejsca, przewracając krzesło.
– Tutam.
Jilly była bliżej Shepherda niż Dylan, znalazła się więc przy nim pierwsza. Podchodząc do niego, nie zauważyła niczego niezwykłego, żadnego czerwonego tunelu prowadzącego do Kalifornii ani gdzie indziej.
Shepherd nie pochylał się już, wciskając czaszkę w róg między ścianami. Stał wyprostowany z uniesioną głową, utkwiwszy wzrok w czymś, czego Jilly nie widziała, a co najwyraźniej bardzo go zainteresowało.
Znów podniósł prawą rękę jak do przysięgi, lecz nie zaczął machać. Gdy Jilly stanęła obok niego, Shep wyciągnął dłoń przed siebie, sięgając do punktu w przestrzeni, w który patrzył, i między palec wskazujący a kciuk wziął szczyptę… wyglądało, że szczyptę niczego. Kiedy jednak lekko skręcił tę szczyptę powietrza, róg pokoju zaczął się składać.
– Nie -powiedziała Jilly bez tchu i choć wiedziała, że Shepherd wzdryga się, gdy ktoś go dotyka, położyła dłoń na jego ręce. – Nie rób tego, skarbie.
Kawałki pasków trójkolorowej tapety, które wcześniej były niedopasowane tylko w rogu, teraz załamywały się pod różnymi kątami, a róg sypialni stał się tak zdeformowany, że Jilly nie widziała już linii biegnącej od podłogi do sufitu.
Dylan, który stanął po drugiej stronie Shepa, położył rękę na ramieniu brata.
– Zostań tu, bracie. Zostań, z nami jesteś bezpieczny. Ściany przestały się składać, lecz róg pozostał skręcony jak w surrealistycznej geometrii.
Jilly miała wrażenie, jakby patrzyła na ten fragment świata przez ośmioboczny pryzmat. Jej umysł buntował się przeciw czemuś, co przeczyło rozsądkowi, nawet bardziej niż tamten świetlisty tunel w ścianie.
Jilly nie zdejmowała ręki z dłoni Shepa, ale nie chciała się z nim siłować w obawie, że każdy ruch może dalej składać tu w tam, gdziekolwiek owo „tam" miało się tym razem znajdować.
– Rozprostuj to, kochanie – namawiała go, a głos jej drżał, jak gdyby marszczył się podobnie jak ściany. – Zostaw to, skarbie. Wyprostuj tak, jak ma być.
Shepherd nadal ściskał kciukiem i palcem wskazującym cienki materiał rzeczywistości.
Wolno odwrócił głowę, aby spojrzeć na Jilly. Popatrzył jej prosto w oczy, tak jak zrobił dotąd tylko jeden jedyny raz, gdy siedział w fordzie przed domem w Alei Eukaliptusowej, tuż po nagłym wyjściu Dylana. Wtedy Shep, zaskoczony kontaktem, zaraz odwrócił wzrok.
Tym razem wytrzymał jej spojrzenie. Jego zielone oczy zdawały się głębokie jak dwa oceany i rozświetlone od wewnątrz. – Czujesz to? – zapytał.
– Co?
– Jak to działa, całą zupełność wszystkiego.
Pewnie spodziewał się, że przez jego dłoń Jilly poczuje to samo co on między kciukiem a palcem wskazującym, lecz ona dotykała tylko ciepłej skóry, twardych kości śródręcza i kłykci. Spodziewała się wyczuć ogromne napięcie świadczące o wysiłku, jaki Shep musiał włożyć w ten niewiarygodny wyczyn. Wydawał się jednak zupełnie rozluźniony, jakby składanie jednego miejsca w drugie było proste niczym złożenie ręcznika.
– Czujesz całe piękno wszystkiego? – zapytał, zwracając się do niej z otwartością, która nie miała nic wspólnego z obojętnością charakterystyczną dla autyzmu.
Być może tajemna struktura rzeczywistości była piękna, ale bliskie spotkanie z jej tajemnicą nie wprawiło Jilly w taki zachwyt jak Shepa, a raczej przeszyło lodowatym dreszczem przerażenia. Nie chciała zrozumieć, tylko przekonać go, żeby zamknął tę bramę, zanim otworzy ją na oścież.
Читать дальше