Dylan wyglądał, jakby miał pewne wątpliwości. – Tak mówią?
– Tak. Jeżeli chciałbyś wiedzieć wszystko o historii i sztuce Francji przed wyjazdem do Paryża, podłączasz sobie odpowiednią kartę pamięci. Mówią, że to nieuchronne.
– Kto to są ci „oni"?
– Mnóstwo łebskich speców od techniki, badacze, czołówka Doliny Krzemowej.
– To ci sami goście, przez których mamy dziesięć tysięcy zbankrutowanych spółek internetowych?
– Tamci to w większości byli oszuści, maniacy władzy albo szesnastoletni przedsiębiorcy, a nie poważni naukowcy.
– Mimo to jakoś nie jestem pod wrażeniem. A co na ten temat mówią neurochirurdzy?
– Zdziwisz się, ale sporo z nich też uważa, że kiedyś rzeczywiście to będzie możliwe.
– Zakładając, że nie palili za dużo trawki, co mają na myśli, mówiąc „kiedyś"?
– Według niektórych za trzydzieści lat, według innych za pięćdziesiąt.
– Ale jaki to wszystko może mieć związek z nami? – zdumiał się Dylan. – Nikt mi jeszcze nie zainstalował w czaszce portu danych. Właśnie myłem włosy, coś bym zauważył.
– Nie wiem – przyznała. – Wydaje mi się jednak, że nawet gdyby to nie była właściwa droga, jeżeli pójdę nią trochę dalej, w końcu przetnie się z tą właściwą i dowiem się, co takiego badał Frankenstein.
Dylan skinął głową.
– Nie wiem dlaczego, ale też tak mi się wydaje. – Intuicja.
– Tylko ona nam została. Wstając zza biurka, zapytała:
– Chcesz przejąć pościg, dopóki nie wrócę? Przy was czuję się jak ostatni kocmołuch.
– Dziewięć minut – odrzekł.
– Wykluczone. Moja fryzura ma większe wymagania.
Narażając skórę głowy na oparzenie silnym strumieniem powietrza z suszarki, Jilly po czterdziestu pięciu minutach wróciła do sypialni, czysta i z puszystymi włosami. Przebrała się w bananowożółty, obcisły, lekki sweterek z krótkimi rękawami, białe dżinsy – których krój dowodził, że klątwa wielkiego tyłka dręcząca jej rodzinę jeszcze nie przeobraziła jej pośladków, zmieniając ich rozmiar z melonów w dwie dorodne dynie – oraz białe sportowe buty z żółtymi sznurowadłami pod kolor sweterka.
Czuła się ładna. Od wielu tygodni i miesięcy w ogóle jej nie obchodziło, czy ładnie wygląda i dziwiła się, że zaczęło jej zależeć teraz, w obliczu zbliżającej się katastrofy, gdy jej życie legło w gruzach, a przypuszczalnie nadciągały jeszcze gorsze kłopoty; mimo to spędziła kilka minut, przyglądając się swemu odbiciu w lustrze łazienkowym i dokonując starannych zabiegów, by wyglądać jeszcze ładniej. Czuła się bezwstydna, płytka i głupia, ale przede wszystkim – ładna.
Stojący w swoim kącie Shepherd nie dostrzegł, że Jilly wróciła ładniejsza, niż wyszła. Już nie machał ręką. Ramiona mial opuszczone. Pochylił się do przodu, wcisnął głowę w róg i dotykał ciemieniem pasiastej tapety, jak gdyby uważał, że nawet najmniejsza odległość od schronienia między ścianami narazi go na kontakt z szerokim strumieniem doznań zmysłowych, których by nie zniósł.
Miała nadzieję, że Dylan zareaguje o wiele żywiej niż brat, ale gdy spojrzał na nią znad laptopa, nie powiedział jej żadnego komplementu, nawet się nie uśmiechnął.
– Znalazłem gnojka.
Jilly tak się starała poprawić swój wygląd, że spodziewała się komplementu, toteż w pierwszej chwili nie zrozumiała, o czym Dylan mówi.
– Jakiego gnojka?
– Uśmiechniętego gnojka, który je orzeszki, wbija igły i kradnie samochody, tego gnojka.
Dylan wskazał na laptop. Zdjęcie na ekranie przedstawiało doktora Frankensteina, wyglądającego bardzo dostojnie i w niczym nieprzypominającego szaleńca, którym wydawał się wczoraj wieczorem.
Lincoln Merriweather Proctor – imię i nazwisko były pod każdym względem mylące. „Lincoln" przywodził na myśl Abrahama, kojarzącego się z mądrością i prawością wielkich ludzi, którzy pochodzili z prostych rodzin. „Merriweather" dodawał mu lekkości, sugerując osobę wolną od trosk, może nawet skłonną do niepoważnych zachowań*. „Proctor" oznaczał osobę nadzorującą studentów, poważnego mentora pilnującego porządku i trwałości.
Ten Lincoln Merriweather Proctor był dzieckiem urodzonym pod szczęśliwą gwiazdą, uczył się najpierw w Yale, potem na Harvardzie. Na podstawie szybkiej lektury fragmentów jego artykułów, które Dylan pokazał jej na ekranie laptopa, Jilly uznała, że Proctor wcale nie jest oazą spokoju, ale dręczą go megalomańskie wizje o absolutnym panowaniu nad naturą, zmierzającym do zupełnego wypaczenia jej praw. Dzieło jego życia – tajemnicza szpryca – w żaden sposób nie mogło się przyczynić do zachowania porządku i trwałości, raczej mogło wywołać niestabilność, strach, a nawet chaos.
Wyjątkowy talent Proctora znalazł potwierdzenie w dwóch doktoratach – z biologii molekularnej i fizyki – które uzyskał przed ukończeniem dwudziestego szóstego roku życia. Usilnie zabiegało o niego środowisko akademickie, ale i przemysł był zainteresowany, a Proctor skorzystał z obu propozycji, zajmując prestiżowe stanowiska; zanim skończył trzydzieści lat, założył własną firmę i błysnął największym geniuszem, gdyż zdobył dla swoich badań olbrzymi kapitał od biznesmenów, którzy mieli nadzieję, że jego odkrycia znajdą zastosowanie komercyjne i przyniosą krocie.
W swoich publikacjach i wystąpieniach Proctor nie zajmował się jednak tylko tworzeniem imperium przemysłowego, ale marzył o zreformowaniu społeczeństwa i w istocie miał nadzieję zmienić naturę całej ludzkości. W naukowych przełomach końca dwudziestego wieku i tych, które niewątpliwie miały nastąpić na początku dwudziestego pierwszego stulecia, upatrywał okazji do udoskonalenia człowieka i stworzenia utopijnego społeczeństwa.
Motywy, jakimi się rzekomo kierował – współczucie dla biednych i chorych, troska o równowagę ekologiczną planety, chęć krzewienia ogólnej równości i sprawiedliwości – były godne podziwu. Jednak czytając jego słowa, Jilly usłyszała w głowie łoskot maszerujących szeregów i brzęk łańcuchów w gułagach.
– Od Lenina do Hitlera, wszyscy utopiści są tacy sami – zgodził się Dylan. – Postanawiają za wszelką cenę udoskonalić społeczeństwo, a w rzeczywistości je niszczą.
– Ludzi nie da się udoskonalić. Przynajmniej tych, których znam.
– Uwielbiam naturę, dlatego ją maluję. W naturze wszędzie widać doskonałość. Doskonała sprawność pszczół w ulu. Doskonała organizacja mrowiska czy kolonii termitów. Ale piękno ludzkości bierze się z wolnej woli, naszej indywidualności, nieustannych zmagań z własną niedoskonałością.
– Piękno… i groza – dodała Jilly.
– W porządku, tragiczne piękno, ale właśnie to czyni nas tak odmiennymi od natury i jest cenne samo w sobie. W naturze nie ma tragedii, tylko procesy – dlatego brak też triumfów.
Ten niedźwiedziowaty mężczyzna o szerokiej twarzy, ubrany jak chłopak w spodnie khaki i wypuszczoną na wierzch koszulę, nie przestawał jej zadziwiać.
– W każdym razie – powiedział – Proctor nie prowadził badań nad kartami pamięci podłączanymi do portów w mózgu, ale miałaś rację, że ten trop może nas na niego naprowadzić.
Sięgnął do klawiatury. Na ekranie laptopa wyświetliły się nowe materiały.
Wskazując jedno słowo w nagłówku, Dylan rzekł: – Oto droga, którą od dawna porusza się Proctor.
Czytając słowo nad jego palcem, Jilly powiedziała:
– Nanotechnologia. – Zerknęła na Shepa stojącego w kącie, spodziewała się, że poda definicję, ale wszystko wskazywało na to, że chłopak wciąż wciska głowę między ściany, jak gdyby chciał nadać czaszce kształt klina idealnie dopasowanego do rogu.
Читать дальше