– Proszę cię, rozprostuj to, skarbie. Rozprostuj, żebym mogła poczuć, jak się rozkłada.
Jej ojciec został zastrzelony rok temu podczas nieudanej transakcji sprzedaży narkotyków, mimo to Jilly ogarnął dziwny lęk, że jeśli Shepherd nie przestanie składać tu w tam, za chwilę stanie oko w oko ze swoim okropnym starym. Często otwierała drzwi mieszkania i widziała tamten złowrogi uśmiech. Spodziewała się, że Shep umie otworzyć bramy piekieł z równą łatwością jak bramę do Kalifornii, doprowadzając do spotkania ojca z córką. „Przyszedłem po ubezpieczenie za oko, maleńka. Macie dodatek z ubezpieczenia za oko?". Jak gdyby Shep mógł bezwiednie dać ojcu okazję, by wyciągnął rękę z zaświatów i spełnił tamtą groźbę sprzed lat, pozbawiając ją nie jednego, lecz obojga oczu.
Shep powoli odwrócił od niej wzrok i skupiał się ponownie na swoim kciuku i palcu wskazującym.
Wcześniej skręcił szczyptę niczego w prawo. Teraz skręcił ją w lewo.
Przecinające się pod nieprawdopodobnymi kątami paski na tapecie wyprostowały się. Znów było widać równą linię rogu pokoju, biegnącą od podłogi do sufitu, bez żadnych zygzaków. To, co Jilly przed chwilą oglądała jakby przez pryzmat, odzyskało prawidłowy wygląd.
Patrząc uważnie na punkt przestrzeni, który Shep nadal ściskał w palcach, dostrzegła coś na kształt zmarszczki w powietrzu, jak na powierzchni błony filmowej albo cienkiej folii.
Potem Shep wyprostował palce, wypuszczając niezwykły materiał.
Nawet obserwując go z boku, Jilly zauważyła, jak jego zielone oczy zasnuwają się mgłą, głębia oceanu zmienia się w mieliznę, a zachwyt ustępuje miejsca… melancholii.
– Bardzo dobrze. – Dylan odetchnął z ulgą. – Dziękuję, Shep. Świetnie się spisałeś. Naprawdę dodsonale.
Jilly zdjęła dłoń z ręki Shepa, który zaraz ją opuścił. Opuścił też głowę, wbijając wzrok w podłogę, i zgarbił się, jak gdyby po krótkiej chwili swobody znów przyjął na siebie ciężar autyzmu.
Dylan przystawił do biurka drugie krzesło od stołu pod oknem i wszyscy troje usiedli przed laptopem w półkolu, z Shepem w środku, aby lepiej go pilnować. Chłopak opierał podbródek o pierś. Ręce trzymał na kolanach zwrócone wewnętrzną stroną w górę. Wyglądał, jakby wróżył sobie z dłoni: linia serca, linia głowy, linia życia – i wiele innych istotnych linii biegnących promieniście od sieci między kciukiem a palcem wskazującym, znanej jako anatomiczna tabakiera.
Matka Jilly potrafiła wróżyć z dłoni – nie dla pieniędzy, ale w poszukiwaniu nadziei. Mamy nie interesowały tylko linie serca, głowy i życia, ale także anatomiczna tabakiera, przestrzenie między palcami, nasada dłoni, kłąb kciuka i kłębik.
Jilly siedziała z ramionami skrzyżowanymi na piersi, trzymając pod pachami dłonie zwinięte w pięści. Nie lubiła wróżenia z ręki.
Wróżenie z ręki, z herbacianych fusów, interpretacja kart Tarota, stawianie horoskopów – Jilly nie chciała mieć z tym nic wspólnego. Nigdy nie powierzyłaby losowi swojej przyszłości,
ani na minutę. Gdyby los chciał przejąć nad nią władzę, musiałby ją najpierw pozbawić przytomności i siłą zdobyć panowanie.
– Nanomaszyna – powiedziała Jilly, przypominając Dylanowi o przerwanym wątku. – Szoruje ściany żył, zwalcza miażdżycę i szuka maleńkich grup komórek rakowych.
Dylan przez chwilę przyglądał się zmartwiony Shepowi, a potem skinął głową i spojrzał Jilly w oczy.
– Czyli wiesz, o co chodzi. W wywiadzie Proctor dużo mówi o nanomaszynach i nanokomputerach wyposażonych w taką pamięć, żeby zaprogramować dość skomplikowane zadania.
Mimo iż wszyscy troje stanowili żywy dowód na to, że Lincoln Proctor nie mówił głupstw, Jilly się zorientowała, że równie trudno uwierzyć jej w ten bełkot o cudach techniki jak w zdolność Shepa do składania tu w tam. A może po prostu nie chciała wierzyć, ponieważ odkrycia niosły ze sobą koszmarne konsekwencje.
– To śmieszne – powiedziała. – Jak można wcisnąć taką wielką pamięć do komputera mniejszego od ziarnka piasku?
– Mniejszego od drobiny kurzu. Proctor wyjaśnia to, odwołując się do historii: pierwsze krzemowe układy scalone były wielkości paznokcia i miały milion obwodów. Najmniejszy obwód miał grubość jednej setnej ludzkiego włosa.
– Mnie interesuje tylko, jak rozbawić publiczność, żeby parskała śmiechem – poskarżyła się.
– Potem nastąpił przełom w… zdaje się, że nazwał to litografią rentgenowską.
– Nazwij to sobie bełkotologią albo kołowatografią, jeśli masz ochotę. Mnie to i tak nic nie powie.
– W każdym razie dzięki jakiemuś przełomowi w kołowatografii udało się wydrukować miliard obwodów na jednym chipie, a każdy miał grubość jednej tysięcznej ludzkiego włosa. Potem dwa miliardy. Ale to się działo wiele lat temu.
– Może, ale kiedy ci ważni naukowcy dokonywali przełomowych odkryć, ja nauczyłam się na pamięć stu osiemnastu dowcipów o grubych tyłkach. Ciekawe, kto lepiej rozbawiłby towarzystwo na przyjęciu.
Myśl o krążących w jej krwi nanomaszynach i nanokomputerach przejęła ją takim dreszczem obrzydzenia, jakby co najmniej hodowała w piersi pozaziemskiego robala rodem z „Obcego".
– Zmniejszając rozmiary układów scalonych – tłumaczył Dylan – projektanci zwiększyli równocześnie szybkość komputerów, działanie i pojemność. Proctor mówił o wieloatomowych
maszynach poruszanych nanokomputerami zrobionymi z jednego atomu.
– Komputery nie większe od atomu? Słuchaj, świat o wiele bardziej potrzebuje przenośnej pralki wielkości rzodkiewki. Jilly zaczęła odnosić wrażenie, że maleńkie, interaktywne biologicznie maszyny to los uwięziony w strzykawce. Los nie musiał się już do niej skradać, aby pozbawić ją przytomności; uwijał się w najlepsze po jej wnętrzu dzięki uprzejmości Lincolna Proctora.
– Proctor twierdzi – ciągnął Dylan – że protony i elektrony w atomie mogą służyć jako dodatnie i ujemne przełączniki, a obwody można wyryć w neutronach, więc pojedynczy atom w nanomaszynie stanie się potężnym komputerem, który będzie nią sterował.
– Jeżeli o mnie chodzi – powiedziała Jilly – to pobiegnę do CostCo, kiedy tylko usłyszę, że sprzedają tam niedrogie tycie kuchenki mikrofalowe, które mogą służyć też jako ozdoba pępka.
Wcisnęła dłonie pod pachy, nie potrafiła się zmusić do słuchania Dylana, bo dobrze wiedziała, do czego prowadzą wszystkie te informacje i na myśl o tym ogarniał ją paraliżujący strach. Poczuła pod pachami wilgoć.
– Boisz się – rzekł Dylan.
– Nic mi nie jest.
– Wcale nie.
– Jasne, co mi przyszło do głowy? Przecież to nie ja wiem, czy coś mi jest, czy nie. Ty jesteś ekspertem od moich spraw, nie?
– Kiedy się boisz, twoje uwagi robią się tragicznie mało dowcipne.
– Jeżeli dobrze pogrzebiesz w pamięci – odparła – przypomnisz sobie, że w przeszłości nie miałam zbyt dobrego zdania o twojej amatorskiej psychoanalizie.
– Bo była celna. Słuchaj, boisz się, ja też się boję, Shep się boi, wszyscy się boimy, i nic w tym dziwnego. Wszyscy…
– Shep jest głodny – powiedział Shepherd.
Nie jedli śniadania. Zbliżała się pora lunchu.
– Niedługo pójdziemy na lunch – obiecał bratu Dylan.
– Cheez-ity – rzekł Shep, nie odrywając oczu od swoich dłoni.
– Zjemy coś lepszego niż cheez-ity, bracie. – Shep lubi cheez-ity.
– Wiem, bracie. – Zwracając się do Jilly, Dylan dodał: – To ładne kwadratowe krakersy.
Читать дальше