– Co by zrobił, gdybyś mu dał te małe serowe krakersy w kształcie rybek… jak one się nazywają, Goldfish?
– Shep nie cierpi goldfishów – odparł natychmiast chłopak. – Są kształtowe. Okrągłe i kształtowe. Goldfishe są do kitu. Są za bardzo kształtowe. Są wstrętne. Goldfishe są do niczego. Do kitu, do kitu, do kitu.
– Trafiłaś w czuły punkt – zauważył Dylan.
– Nie będzie goldfishów – obiecała Shepowi Jilly. – Goldfishe są do kitu.
– Masz zupełną rację, skarbie. Są absolutnie kształtowe – powiedziała Jilly.
– Wstrętne.
– Tak, skarbie, są absolutnie wstrętne.
– Cheez-ity – powtórzył z uporem Shep.
Jilly chętnie spędziłaby resztę dnia na dyskusji o kształtach krakersów, gdyby mogła dzięki niej uniknąć słuchania szczegółowych opowieści o tym, co nanomaszyny mogą w tej chwili wyprawiać w jej ciele, lecz zanim zdążyła wspomnieć o ciastkach Wheat Thins, Dylan wrócił do strasznego tematu.
– W wywiadzie Proctor twierdzi nawet, że pewnego dnia człowiekowi będzie można wstrzyknąć…
Jilly się skrzywiła.
– Wstrzyknąć, no proszę.
– …miliony nanomaszyn psychotropowych…
– Psychotropowych.
– …które z krwią dostaną się do mózgu… Wzdrygnęła się.
– Maszyny w mózgu.
– …i skolonizują mózg.
– Wstrętne – powiedział Shep, choć prawdopodobnie wciąż mówił o krakersach Goldfish.
– Proctor przewiduje, że nanomaszyny i nanokomputery wymuszą ewolucję mózgu.
– Dlaczego nikt wcześniej nie zabił tego sukinsyna?
– Mówi, że nanomaszyny będzie można tak zaprogramować, by analizowały strukturę mózgu na poziomie komórkowym i same znajdowały sposób jego ulepszania.
– Chyba nie byłam na głosowaniu, kiedy wybierali Lincolna Proctora na nowego boga.
Jilly wyciągnęła ręce spod pach, otworzyła dłonie i przyjrzała się im. Cieszyła się, że nie umie wróżyć z ręki.
– Kolonie nanomaszyn utworzą nowe połączenia między różnymi płatami mózgu, nowe drogi nerwowe… Powstrzymała się, by nie dotknąć głowy, w obawie, że może poczuć przez czaszkę jakieś dziwne lekkie wibracje – niezbity dowód obecności nanomaszyn pracowicie zmieniających ją od środka.
– …lepsze synapsy. Synapsy to miejsca styku między neuronami w połączeniu nerwowym wewnątrz mózgu, które ulegają zmęczeniu, kiedy myślimy albo za długo nie śpimy. Gdy się zmęczą, zwalniają nasz proces myślenia.
Ze śmiertelną powagą, nie siląc się na żaden dowcip, Jilly powiedziała:
– Przydałoby mi się teraz drobne zmęczenie synaps. Myśli zdecydowanie za szybko przelatują mi przez głowę.
– Wywiad jest jeszcze dłuższy – rzekł Dylan, znów wskazując na ekran laptopa. – Przejrzałem dalszą część, ale znalazłem żargon, którego po prostu nie rozumiałem, jakaś bełkotologia, zakręt zaśrodkowy i zakręt przedśrodkowy, komórki Purkinjego… i tak dalej, same terminy dla wtajemniczonych. Ale z tego, co zrozumiałem, wiem, że wpakowaliśmy się w poważne tarapaty.
Jilly nie mogła się już dłużej opanować i przycisnęła palce do skroni. Nie wyczuła żadnych wibracji.
– Boże, strach pomyśleć. Miliony maleńkich nanomaszyn i nanokomputerów skaczą ci w głowie, uwijają się niczym rój pszczół, jak mrówki, wszystko zmieniają… to nie do zniesienia, nie sądzisz?
Poszarzała twarz Dylana była widomym znakiem, że jego optymizm, jeśli zupełnie się nie wypalił, na pewno przygasł jak zasypany żar.
– Nie mamy wyboru, musimy to znosić, musimy o tym myśleć. Chyba że wybierzemy sposób Shepa. Ale kto wtedy pokroi nam jedzenie w kwadraty i prostokąty?
Rzeczywiście, Jilly nie miała pojęcia, czy prędzej podda się panice, gdy będą rozmawiać o tej maszynowej infekcji, czy jeśli w ogóle nie będą o tym mówić. Czuła, jak przyczaił się w niej strach, niczym dziki czarny ptak trzepoczący skrzydłami, i wiedziała, że jeżeli nie uda się jej go uspokoić i zatrzymać, jeżeli pozwoli mu ulecieć z klatki, nigdy nie zdoła go sprowadzić z powrotem; wiedziała też, że gdy ptak zacznie wściekle tłuc skrzydłami o ściany jej umysłu, razem z nim uleci zdrowy rozsądek, wtrącając ją w otchłań obłędu.
– Czuję się, jakby ktoś mi powiedział, że mam chorobę szalonych krów albo pasożyty w mózgu – wyznała.
– Tyle że to miało być dobrodziejstwo dla ludzkości.
– Dobrodziejstwo? Założę się, że gdzieś w wywiadzie ten kretyn użył sformułowania „rasa panów" albo „superrasa", albo czegoś w tym guście.
– Zaraz ci powiem. Od dnia, w którym Proctor wymyślił, że można wykorzystać nanotechnologię do ewolucji mózgu, wiedział już, jak będą się nazywać ludzie, których podda temu zabiegowi. „Proctorianie".
Nagły wybuch niepohamowanego gniewu doskonale odwrócił uwagę Jilly od własnego przerażenia i pozwolił utrzymać ptaka w klatce.
– Co za egoistyczny, zakochany w sobie świr! – To bardzo trafny opis – zgodził się Dylan.
Shep, który najwyraźniej wciąż rozmyślał o wyższości kwadratowych krakersów nad wstrętnie kształtowymi goldfishami, powiedział,
– Cheez-ity.
– Wczoraj wieczorem – rzekł Dylan – Proctor mówił, że gdyby nie był tchórzem, sam by to sobie wstrzyknął.
– Gdyby nie dal się łaskawie wysadzić w powietrze – oświadczyła Jilly – sama zrobiłabym kretynowi zastrzyk, o wiele większą strzykawką, wpompowałabym mu wszystkie te nanomaszyny do mózgu przez tyłek.
Dylan uśmiechnął się blado. – Tyle w tobie złości.
– Tak. Dobrze się z tym czuję.
– Cheez-ity.
– Proctor powiedział mi, że nie może być dla nikogo wzorem do naśladowania – rzekl Dylan. – Że duma nie pozwala mu na skruchę. Gadał o swoich wadach.
– Co? Mam zapłakać ze współczucia?
– Przypominam sobie tylko, co mi mówił,
Drażniąca świadomość, że nanomaszyny buszują w jej szarych komórkach, oraz święte oburzenie sprawiły, że Jilly nie mogla dłużej usiedzieć w miejscu. Z rozgorączkowania rozpierała ją ogromna energia, dzięki której mogłaby pobiec na dłu-gim dystansie albo zafundować sobie porcję dynamicznego aerobiku – albo najlepiej znaleźć kogoś, komu trzeba skopać tyłek i kopać, dopóki nie rozbolałaby jej stopa, dopóki mogła-by unieść nogę.
Jilly poderwała się tak gwałtownie, że Dylan drgnął i też w jednej chwili zerwał się z krzesła.
Shep także wstał, i to szybciej niż zwykle.
– Cheez-ity – powiedział, ścisnął w palcach szczyptę niczego, skręcił i złożył wszystkich troje z pokoju motelowego.
Jako ujmująca, atrakcyjna kobieta, która bywała zabawna i miała świeży oddech, Jillian Jackson często zapraszali na lunch młodzi mężczyźni, doceniający jej zalety – ale nigdy przedtem nie została na lunch złożona.
Właściwie nie była świadkiem tego złożenia, nie widziała, jak staje się czymś w rodzaju rozkładówki dziewczyny miesiąca w „Playboyu", i nie poczuła żadnego dyskomfortu. Tandetny pokój motelowy i meble momentalnie zmięły się w dziwacznie zestawione ze sobą fragmenty, a potem zagięły się, zmarszczyły, skrzyżowały i zniknęły jej z oczu. W jej stronę zaczęły się natomiast rozkładać skośne kawałki jakiegoś innego miejsca, jak gdyby przechodziły przez niknący pokój. Tam gdzie przed chwili byli, panował rozjaśniony światłem lampy półmrok, a punkt docelowy był zalany słońcem, więc przez chwilę Jilly miała wrażenie, jakby zamknięto ją w gigantycznym kalejdoskopie, a jej cały świat to tylko mieszanina kolorowych fragmentów mozaiki, które właśnie zmieniają wzór, przechodząc z ciemnego deseniu w jasny.
Читать дальше