Piesek na ramieniu Dylana zasłaniał ślad po ukłuciu, taki sam jak ranki na ciele brata i Jilly.
– Mówił mi, że szpryca na każdego działa inaczej. Spoglądając na ścianę, gdzie jeszcze niedawno otwierał się tunel, Jilly powiedziała:
– Na Shepa chyba bardzo inaczej.
– „Efekt jest zawsze interesujący – znów zacytował Frankensteina Dylan – często zaskakujący, czasem nawet pozytywny". Jilly dostrzegła w jego twarzy zdumienie i błysk nadziei w oczach.
– Sądzisz, że to pozytywna rzecz dla Shepa?
– Nie wiem nic o zdolności… składania. Nie mam pojęcia, czy to dobrodziejstwo, czy przekleństwo. Czas pokaże. Ale zaczął też więcej mówić. I to mówić do mnie. Teraz wydaje mi się, że od tamtej chwili zaczął się zmieniać.
Wiedziała, o czym Dylan myśli i o czym nie śmie powiedzieć, żeby nie kusić losu: że dzięki zastrzykowi, pomocy tajemniczej psychotropowej szprycy Shep może odnaleźć drogę ucieczki z więzienia autyzmu.
Niewykluczone, że zasłużyła sobie, by nazywać ją Negatywnie Nastawioną Jackson. Może w skrajnych sytuacjach rzeczywiście była krynicą pesymizmu – nie wobec własnego życia i jego perspektyw, ale często sądziła, że większość ludzi i społeczeństwo jako całość zawsze znajdą najkrótszą drogę, aby stoczyć się na dno. Nie uważała się jednak za pesymistkę – ani
nawet osobę o negatywnym nastawieniu – gdy spoglądała na zmiany w zachowaniu Shepa i przeczuwała w nich więcej niebezpieczeństw niż nadziei, mniej oznak oświecenia niż grozy.
Patrząc na czerwony punkcik na swojej stopie, Shepherd szepnął:
– Przy blasku księżyca.
Spoglądając na jego niewinną dotąd twarz, Jilly nie ujrzała ani nieobecnego spojrzenia, ani łagodnej miny, ani rozdzierającego niepokoju, które zdawały się wyznaczać skalę jego emocji. W jego głosie zabrzmiała cierpka nuta, a rysy ściągnęły się w szyderczej minie wyrażającej coś więcej niż zwykłą gorycz. Być może gniew, zapiekły i długo skrywany gniew.
– Już to wcześniej mówił – odezwał się Dylan. – Kiedy wczoraj wieczorem próbowałem go wyciągnąć z motelu, tuż przed naszym spotkaniem.
– Robisz swoje – wyszeptał Shep. – To też – dodał Dylan.
Shepherd wciąż siedział zgarbiony, trzymając ręce na kolanach z dłońmi zwróconymi wewnętrzną stroną w górę, jak gdyby medytował, lecz jego zachmurzona twarz zdradzała szalejącą w nim burzę.
– O czym on mówi? – zapytała Jilly. – Nie wiem.
– Shep? Do kogo mówisz, skarbie? – Robisz swoje przy blasku księżyca. – Kto robi, jakie swoje, Shep?
Jeszcze przed minutą Shepherd był kontaktowy i obecny duchem jak nigdy przedtem. Teraz błądził gdzieś bardzo daleko, jak gdyby znów przedostał się przez ścianę do Kalifornii.
Jilly kucnęła obok Dylana i delikatnie ujęła w dłonie jedną z bezwładnych rąk Shepa. Nie zareagował na jej dotyk. Ręka wciąż była drętwa jak u nieboszczyka.
Żywe były jednak jego zielone oczy utkwione w lewej stopie i podłodze, choć prawdopodobnie nie zauważały ani jednego, ani drugiego, gdyż spoglądały na kogoś lub coś, co dręczyło go we wspomnieniach.
– Robisz swoje przy blasku księżyca – szepnął znowu. Tym razem gniewnej minie towarzyszył wyraźnie ostry ton głosu. Jilly nie miała żadnej proroczej wizji, nie przeczuwała przyszłej grozy, ale zwykły głos intuicji nakazywał jej czujność i mówił, że może się spodziewać strasznych i zaskakujących wydarzeń.
Shepherd wrócił z tylko sobie znanego miejsca rozświetlonego księżycowym blaskiem i ponownie poinformował, że musi iść pod prysznic.
Jilly wycofała się do sypialni, lecz Dylan został z bratem w łazience. Po ostatnich komplikacjach z „tutam" nie zamierzał zostawiać Shepherda samego ani na chwilę.
Gdy Shep ściągał koszulkę z kojotem, Dylan powiedział: – Słuchaj, dziecko, chcę, żebyś mi coś obiecał.
Shep w milczeniu zdjął spodnie.
– Chcę, żebyś mi obiecał, że nie będziesz składał stąd tam, nie będziesz się nigdzie wybierał, jeśli nie uzgodnisz tego wcześniej ze mną.
Shep zsunął slipki. – Dziewięć minut.
– Możesz mi to obiecać, Shep'?
Odsuwając zasłonkę kabiny prysznicowej, Shep powiedział: – Dziewięć minut.
– To poważna sprawa, bracie. Koniec z tym składaniem, dopóki nie zrozumiemy lepiej, co się z nami dzieje. Z nami wszystkimi.
Shep odkręcił wodę, ostrożnie podstawił dłoń pod strumień, wyregulował kurki, po czym jeszcze raz sprawdził temperaturę. Ludzie często błędnie zakładali, że Shepherd jest poważnie upośledzony i wymaga pomocy we wszystkim, w istocie było jednak inaczej. Potrafił zadbać o własną higienę, potrafił się ubrać i z powodzeniem radził sobie z wieloma prostymi codziennymi sprawami z wyjątkiem przygotowywania posiłków. Nie należało prosić Shepa o przygotowanie płonącego deseru ani nawet zrobienie grzanki. Wręczenie mu kluczyków od porsche też nie byłoby najlepszym pomysłem. Był jednak inteligentny, może nawet bystrzejszy od Dylana.
Niestety, w jego przypadku inteligencja nie znajdowała praktycznego zastosowania. Po prostu przyszedł na świat z niesprawną instalacją. Przypominał sportowy model mercedesa wyposażony w mocny silnik, który nie został połączony z układem napędowym; choćby cały dzień wduszało się gaz do dechy, delektując się pięknym dźwiękiem silnika, nie można było nigdzie pojechać.
– Dziewięć minut – powiedział Shep.
Dylan podał mu minutnik: mechaniczny licznik używany w kuchni. Na białej okrągłej tarczy widniało sześćdziesiąt czarnych znaczków, co piąty był numerowany.
Shep przysunął sobie urządzenie pod nos i przypatrywał mu się uważnie, jakby nigdy wcześniej go nie widział, a potem ostrożnie ustawił pokrętło na dziewięć minut. Wziął kostkę mydła Neutrogena – jedynego, jakiego używał pod prysznicem – i wszedł do brodzika, trzymając minutnik za pokrętło, aby aparat nie zaczął za wcześnie odmierzać czasu.
Shep nigdy nie zaciągał zasłonki, żeby nie dostać ataku klaustrofobii.
Kiedy już stał pod prysznicem, postawił minutnik na krawędzi brodzika, puszczając pokrętło. Rozległo się tykanie, dobrze słyszalne mimo szumu i plusku wody.
Minutnik zawsze robił się mokry. W ciągu kilku miesięcy rdza skutecznie unieruchomiłaby jego mechanizm. Dlatego Dylan kupował te urządzenia na tuziny.
Shep natychmiast zaczął się trzeć kostką neutrogeny, namydlając lewą rękę. Chociaż w ogóle nie patrzył na tarczę minutnika, poświęcał każdej części ciała precyzyjnie odmierzony czas. Dwie lub trzy sekundy przed sygnałem minutnika z satysfakcją w głosie oznajmiał głośno: Dzyń!
Może śledził upływający czas, licząc tyknięcia minutnika – jedno na sekundę. A może po wielokrotnym precyzyjnym odmierzaniu czasu kąpieli Shep wykształcił w sobie dokładny zegar wewnętrzny.
W ciągu minionych dziesięciu lat Dylan bez przerwy pamiętał o zegarze nieustająco odmierzającym jego życie, ale nie miał ochoty myśleć o czasie, o tym, gdzie się znajdzie za dziewięć minut, sześć miesięcy, rok czy dwa lata. Oczywiście, będzie malować świat, jeździć na festiwale sztuki, objeżdżać galerie na całym Zachodzie. I opiekować się Shepem.
Teraz jego wewnętrzne zegary nie tykały szybciej, ale bar-dziej natarczywie, a on nie mógł przestać rozmyślać o przyszłości, która nagle stała się płynna. Już nie wiedział, gdzie może być jutro lub w jakiej sytuacji znajdzie się jeszcze tego samego dnia przed wieczorem, nie mówiąc w ogóle o prognozach dwunastomiesięcznych. Kogoś, kto przez dziesięć lat wiódł wyjątkowo przewidywalne życie, powinno przerażać to nowe położenie – i rzeczywiście Dylan bał się jak diabli, lecz jednocześnie nie mógł powstrzymać entuzjazmu graniczącego z radością.
Читать дальше