Shepherd sięgnął w przestrzeń, chwycił szczyptę niczego i skręcił.
Jilly położyła rękę na grzbiecie jego dłoni.
Shep otworzył oczy i odwrócił się, napotykając spojrzenie Jilly.
– Czujesz, jak to jest?
– Zrób to, skarbie. Pospiesz się.
Dylan podszedł bliżej, obawiając się, że zostanie tu sam. Zobaczył lekką zmarszczkę w powietrzu między palcami Shepherda, a potem patrzył w zdumieniu, jak rozchodzą się od niej kręgi.
Shep pociągnął tkaninę rzeczywistości. Toaleta damska złożyła się, a wokół nich zaczęło się rozkładać nowe miejsce.
31 Kiedy Dylan zaczął się składać – a może składała się damska toaleta, wszystko jedno – wpadł w panikę przekonany, że Shep zgniecie ich i rzuci w jakieś zupełnie inne miejsce, że zamiast w swoim pokoju, znajdą się w motelu, gdzie nocowali dwa, trzy albo dziesięć dni wcześniej; możliwe, że kiedy się rozłożą, będą bezradnie wymachiwać rękami i nogami w powietrzu tysiąc stóp nad ziemią, a potem runą na spotkanie śmierci; że wprost z łazienki przeniosą się na dno mrocznej otchłani oceanu, a potworne ciśnienie kilka mil pod powierzchnią morza w jednej chwili rozgniecie ich na miazgę, zanim zdążą wciągnąć do płuc pierwszy zabójczy haust wody. Shepherd, dla którego Dylan od dwudziestu lat był bratem, a od dziesięciu opiekunem, być może zachował pełnię władz umysłowych, ale nie potrafił ich wykorzystać w żaden konsekwentny sposób. Mimo że złożyli się żywi ze wzgórza w Kalifornii i bezpiecznie przebyli drogę z pokoju motelowego przed restaurację, Dylan nie umiał zaufać nowemu Shepherdowi O'Connerowi, który z dnia na dzień stał się geniuszem fizyki, specem od stosowanej mechaniki kwantowej – czy co tam innego stosował – istnym czarodziejem, który nadal rozumował jak dziecko; potrafił manipulować czasem i przestrzenią, ale za nic w świecie nie zjadłby niczego kształtowego, mówił o sobie w trzeciej osobie i unikał bezpośredniego kontaktu wzrokowego. Gdyby Dylan w chwili szaleństwa dał Shepherdowi naładowaną broń, mógłby się spodziewać tylko najgorszej tragedii; składanie „tutam" musiało grozić niewspółmiernie poważniejszą katastrofą niż spustoszenia, jakich dokonałby nawet karabin maszynowy. Chociaż podróż trwała tylko mgnienie oka, Dylan zdążył sobie wyobrazić tyle krwawo-oślizłych scen, że starczyłoby ich na obdzielenie obrzydliwych i tandetnych filmów dla całego pokolenia ich miłośników. Wreszcie toaleta złożyła się zupełnie, a wokół nich rozłożyło się nowe miejsce.
Metaforyczna naładowana broń nie wypaliła. Znaleźli się z powrotem w swoim pokoju motelowym: okno było zasłonięte, sypialnię oświetlała właściwie tylko lampa, na biurku stał porzucony laptop.
Shep zamknął za nimi bramę do damskiej toalety, gdy tylko przez nią przeszli. Dobrze. Zresztą i tak nie mogliby tam bezpiecznie wrócić. Najmniej potrzebowali spotkania z jakąś osobą, która zechce skorzystać z toalety, wkurzy się i krzykiem zwabi świadków.
Byli bezpieczni. Tak im się w każdym razie przez moment wydawało.
Rzeczywiście, włos nie spadł im z głowy, ale wcale nie byli bezpieczni. W chwili pojawienia się w pokoju, zanim którekolwiek z nich zdążyło odetchnąć, Dylan usłyszał chrobot klucza uniwersalnego w zamku, a potem szczęk zasuwki, jak gdyby ktoś próbował otworzyć drzwi, robiąc przy tym jak najmniej hałasu.
U bram stanęli barbarzyńcy, a na murach nie ustawiono saganów z wrzącym olejem, by poczęstować ich palącym deszczem i odeprzeć.
Pod zasuwką był prostszy zamek, do którego na pewno zaraz wsunie się klucz. Drzwi zabezpieczyli łańcuchem, ale to nie mogło stanowić poważnej przeszkody dla brutalnego osiłka, jeśli będzie wiedział, gdzie dokładnie ma kopnąć.
W chwili gdy zasuwka puściła, Dylan chwycił jedno z trzech krzeseł stojących za biurkiem. Szybko przeciął pokój długimi krokami i podparł wysokim oparciem krzesła klamkę, blokując drzwi, które powinny wytrzymać nawet po otwarciu drugiego zamka.
Czasu miał tyle samo co pieniędzy, nie czekał więc, żeby sprawdzić, czy krzesło mocno dociska drzwi, czy zostało trochę niebezpiecznego luzu. Musiał zaufać prowizorycznej barykadzie, tak jak Shepowi i jego magicznej mocy składania. Wbiegł do łazienki, wyszarpnął kopertę z pieniędzmi z saszetki z przyborami do golenia i wepchnął do kieszeni spodni.
Wracając do sypialni, zauważył, że drzwi są zamknięte naprawdę szczelnie, a krzesło trzyma się mocno, nawet gdy klamka zaczęła się poruszać, a drewno zaskrzypiało pod naciskiem z zewnątrz.
Przez kilka cennych sekund mężczyźni za drzwiami mogą przypuszczać, że opór, jaki napotkali, ma związek z uszkodzeniem któregoś z zamków. Dylan nie mógł jednak liczyć na ich głupotę czy nawet łatwowierność, a sądząc po agresywności,
z jaką prowadzili czarne chevrolety, nie można też było spodziewać się po nich cierpliwości.
Jilly odłączyła i zamknęła laptop. Zarzuciła na ramię torebkę i odwracając się do Dylana, uniosła rękę, wskazując na sufit. Nie wiedzieć czemu skojarzyła mu się z Mary Poppins, ale była to Mary Poppins, której cery nie wybieliła paskudna angielska pogoda, a jej gest przywodził na myśl Supermana wzbijającego się do lotu.
Skrzypienie drewna ustało i znów dal się słyszeć chrobot klucza w zamku, co oznaczało, że napakowani golfiści jeszcze się nie zorientowali.
Shep stal w klasycznej pozycji Shepa, jak obraz krzywdy wyrządzonej przez okrutną Naturę, w niczym nie przypominając czarodzieja.
– Dobra, bracie – szepnął Dylan. – Rób swoje i złóż nas stąd. Shep nie wykonał żadnego gestu, by przenieść ich do bezpiecznego miejsca.
– No, dziecko. Szybko. Znikajmy stąd.
– To tak, jakbyś wypluł robaka – przypomniała mu Jilly. Szczęk klucza ustąpił trzeszczeniu śrub zawiasów wcinających się w futrynę, a krzesło znów zatrzeszczało pod nieustępliwym naporem.
– Jak nas nie złożysz, nie będzie ciasta – szepnął rozgorączkowany Dylan, bo dla Shepa ciasto i kreskówki ze Strusiem Pędziwiatrem stanowiły większą motywację niż sława i fortuna dla większości ludzi.
Na wspomnienie o cieście Jilly syknęła i powiedziała: – Nie zabieraj nas z powrotem do restauracji, Shep! Słysząc ostrzeżenie, Shepherd zadał pytanie, które wyjaśniało powody jego wahania:
– Dokąd?
Mordercy stracili cierpliwość, uciekając się do bardziej radykalnych metod, które zapewne były im bliższe niż dyskretne podchody. Drzwi zadygotały od ciosu barku lub obcasa ciężkiego buciora, a krzesło jęknęło jak kot, któremu przydepnięto ogon. – Dokąd? – zwróciła się do Dylana Jilly. – Dokąd?
Łomot do drzwi rozległ się niczym walenie w kotły i coś w krześle trzasnęło, ale konstrukcja wytrzymała.
Podczas składania z damskiej toalety Dylan wyobrażał sobie mnóstwo niezamierzonych celów podróży, które mogły się okazać dla niech zgubą, lecz teraz nie przychodziło mu do głowy ani jedno miejsce na Ziemi, gdzie mogliby szukać azylu.
Znów dobiegł ich odgłos zderzenia ciała z odpornym drewnem, po którym ciało wydało stęknięcie, ale nie bólu ani złości, tylko perwersyjnej przyjemności, jaką czerpało z kary.
Zaraz potem usłyszeli kolejny hałas, lecz tym razem był to ostry brzęk tłuczonego szkła. Zasłony na oknie drgnęły, gdy od tkaniny odbiły się kawałki rozbitej szyby.
– Do domu – powiedział do Shepherda Dylan. – Zabierz nas do domu, Shep. Szybko.
– Do domu – powtórzył jak echo Shepherd, ale wyglądał, jakby nie był pewien, do którego miejsca dokładnie odnosi się to słowo.
Читать дальше